sobota, 20 października 2012

Frazesy

Może jedynym najlepszym i najstraszniejszym, czego człowiek może w życiu doświadczyć jest to, czego doświadcza w środku? Wcale nie psychologiczne fatamorgany, a uczucia, ODczucia w najczystszej postaci. Tak sobie uczuciowo podróżuję i wszystko, co najlepsze przydarza mi się ostatnio właśnie TAM, głęboko pod skórą, pod naskórkiem słów i rozmów, od środka. Może i nie jestem wegetarianką i nie przekonały mnie do niejedzenia mięsa nawet fakultety z feminizmu, może nawet miewam lekko nieprzyzwoite, ale przyjemne myśli, może nawet niektóre wcielam w rzeczywistość. Czasami przechodzę na czerwonym świetle i nie dowierzam mężczyźnie na dworcu w Inowrocławiu proszącym o dwa złote na bilet do domu. Ale podskórnie fajny ze mnie człowiek. Myślący. Głęboko wierzący. W SENS (odmiana własna), w Dobro, w czystość i prostolinijność a nawet w Boga. W pracę jako środek dojścia do celu (naiwność nie jest przecież wadą). Może nadejdzie czas, kiedy powyrzucam to wszystko z siebie i nauczę się tym dzielić. Może znajdę kiedyś lepszy na to sposób, niż pisanie, niż pisanie TUTAJ. Niż pisanie w ogóle. Ile można do cholery? I ciągle, i od lat za darmo. A obok rodzą się dzieci, a obok ludzie biorą śluby. Wolę wierzyć, że mimo wszystko jestem inna. Chcę być inna. Wolę psy, ale w pewnych kwestiach wolę być kotem.


P.S. Czytałam dzisiaj rano w jakiejś gazecie dla fotografów wywiad z Tyszką. Zemdlił mnie. Otóż przyznaję, jestem szarym pyłem osadzonym na bruku codzienności. Chwilowo nie stać mnie nawet na bluzkę z ZARY.




4 nad ranem. Przystanek metro Wilanowska. Surrealistyczna noc pełna rozmazanych świateł.

czwartek, 4 października 2012

Tłumaczę



Generalnie miałam wkleić zdjęcie z Londynu, napisać coś ładnego pod nim.
Ale wpadła mi w ręce ta książka. I czytam, chorując, z gorączką, mylą mi się nazwiska i imiona.
Jest dokładnie taka, jakie lubię najbardziej. Bez zadęcia, bez patosu. Śmierć to śmierć. Życie to życie.
Niczego przez nic innego się nie tłumaczy, jeżeli wie się na pewno, że jest.

środa, 29 sierpnia 2012

umysłowe soft fatamorgany

Robi się mnie mniej w świecie. Ubywa mnie kilogram po kilogramie. Nie wiem sama dlaczego to przyjemne, kiedy zabiera się światu całe kilogramy własnej osobowości. Aktualnie gorączka bawi się moim organizmem i umysłem. Siedzę z 37,8 i oglądam teledyski Rihanny. I wydają mi się tak bardzo mroczne i prawdziwe, że nie mogę zrobić niczego innego, jak podłączyć do komputera głośniki i popaść w popkultorowy trans. Dochodzę do wniosku, że każda miłość jest taka sama. I ta w wersji pop i soft, i ta hard. Każda jest czasami nieszczęśliwa, możliwa i logiczna i niemożliwa zarazem. Wypacam sobie kilogramy i umysł, wychodzę z siebie, staję obok (to jednak możliwe!). Na zewnątrz 20,0 a wewnątrz mnie gorąca pustynia organizmu. Świat we mnie fizycznie zatrzymany, miewam fatamorgany.


środa, 25 lipca 2012

Jestem kotem

Takimi nocami powietrze na tarasie pachnie jeszcze słońcem, ale ciepło jest tylko u stóp- ciężkie i lepkie nocą opada. Ogrzewanie podłogowe na tarasie.
Jutro rano znowu przyjdzie rudy kot sąsiadów z nadzieją na trochę słodkiego mleka do kawy w najmniejszej misce. Jutro znowu trzeba będzie mówić do siebie, żeby nie musieć wkurzać się na ciszę. Albo na telewizor. Zadławię tym swoim gadaniem tęsknotę za M. za zawodem i za dawną prostotą myśli. Jak ten rudy kot ganiam od dawna za małymi muszkami. Kanarek państwa B. obok wystawiany codziennie na balkon pierwszego piętra. Rude koty tak wysoko nie skaczą. Myszy w naszym ogrodzie zgładziła cywilizacja. Nie ma nawet czego się w tym kocim życiu nachapać a i wszystkie ścieżki już wydeptane. Prowadzą zawsze do tych samych ogródków.

Istnieją też kobiety-kocice w czarnej koronkowej bieliźnie. Do nich również nie należę.To dla mnie tandeta. No, może jednak czasami. Ale to tylko od wielkiego dzwonu i w ramach przełamywania swojej skamieniałej fasady. Na co dzień wolę koronki w odcieniach beżu. Codzienność zgniata też moją bieliznę.

Może jednak nie jest najgorzej. Lubię to miejsce na ziemi. Pani K. (ta od państwa B. i kanarka) dała mi ostatnio ksero książki sąsiadki z Przedwiośnia (takie mamy ulice). Była w AK. Chce, żeby ktoś zainteresował się jej żywą jeszcze historią. Może napiszę książkę z czytania książki. Jawor byłby kontent. Taki koncept!

PS. Stare panny z czarnym kotem to już wyświechtany frazes. Przyjaciółka mojej mamy: wdowa z psem! To dopiero innowacja!


stópki A. przed zaśnięciem. Będę za małpą tęsknić i już tęsknię za pożyczaniem pomarańczowej pomadki i czarnego paska. Za porannym fukaniem przez skrzypiącą szafę również.

sobota, 7 lipca 2012

Starzy dwudziestoletni

Tak bywam nudna i przewidywalna i nie zawsze wiem, co odpowiedzieć na kolejne "co słychać". Właściwie tak samo dobrze jak zawsze, z tymi samymi problemami, co od zawsze. Nic poza. Żadnych nowych facetów, wycieczek do Indii, Maroko ani pracy w Norwegii. W ogóle żadnej pracy i chwilowo żadnych podróży a facet ciągle ten sam. Nikt dzięki Bogu nie umiera, nikt się nie rodzi. Ot kolorowe szarości każdego dnia. Nie narzekam. No ale taki wieczór jak wczoraj rozwala na łopatki
- U nas na uczelni wykładowcy kochani, no życzliwi jak nie wiem. Moja praca najlepsza na roku, Kochanie, Kotku, przepraszam podaj talerzyk, ach tak, odpal papierosa, no więc na czym to ja? Aha, że praca, no że słownictwo wzorowe, że styl, no ale nie to ujęcie tematu, rozumiecie? Dziękuję Misiu za papierosa. Bo myśmy się poznali w Londynie, na zbieraniu chmielu. Teraz też jedziemy, ale może ciasta? Sama piekłam, ale nie jem. Dbam o linię. O czym to ja? Aha, no więc jedziemy ale takie nieszczęście, samochód się popsuł tuż przed wyjazdem, naprawa ponad tysiąc złotych, głupie klocki hamulcowe. Kochanie, dolej wina, widzisz, że Paulina już wypiła.

Wino i duże ilości nikotyny w takich sytuacjach są wskazane. Potrzebne. Wytrawne antidotum na polukrowane życie. Truję się w zamian za czyjąś cukrzycę. Na zdrowie. Zdrowie zakochanych! Słodkiego, miłego życia. Zastanawiałam się, czy to nie zazdrość. Chyba nie. Zwariowałabym, gdybym doznała głębokiego paraliżu rąk uniemożliwiającego własnoręczne odpalanie fajki.
Na zdrowie. Dzisiaj następna porcja słodyczy. Dzisiaj będziemy te słodkości grillować. Przecież jestem wystarczająco dobrze odchowana. Nie potrzeba mi kolejnych kalorii. Niby dwadzieścia jeden lat a już po pięćdziesiątce!

KOCHANIE, KOTKU, PYSZCZKU, MISIU dziękuję Ci publicznie za szary kolor, bo nie przepadam za wściekłym różowym. I ślubuję Ci normalność, wytrawność i smak aż do śmierci przez zasłodzenie czyimś życiem!

sobota, 16 czerwca 2012

smakowity poranek

Jesteś smaczny, choć do Twojego smaku trzeba się przyzwyczajać powoli.

Jesteś smaczny, chociaż, żeby to poczuć trzeba mocno wgryźć się w Twój pachnący męskością kark.
Smaczny, bo smaczna jest też prawdziwa kawa, chociaż gorzka i wykręca język.
Jesteś smaczny, kiedy zjada się Ciebie partiami, małą, srebrną łyżeczką wydłubując to, co najsłodsze, jak wnętrze dojrzałej truskawki. 
Jesteś smaczny, choć czasami zbyt wytrawny, zbyt gorzki, nie na moje grubiańskie podniebienie. 
Czasami jesteś smaczny, chociaż przesadzasz z przyprawami, zasypujesz nimi to, co najprawdziwsze. 
Jesteś smaczny, chociaż masz w sobie coś z francuskiego cremee brulee. Trzeba lekko popukać twardą, ale delikatną skorupkę. Wnętrze jest już atłasowe i lejące,  opływa podniebienie i otula język. 
Kiedy śpisz smakujesz jak dziecko. Słodki, chłopięcy smak drewnianych wagoników kolejki dostanej pod choinkę. Żaden tam oklepany wieczny chłopiec, a raczej Kapitan Huk. Ale bajkowy, zmiękczony kolorową animacją. 

Lubię Twój smak.
Na ciepło i jako zimną przystawkę. Zimne nóżki w galarecie. Fontanna z gotowanych na parze ust.  Lubię Twój smak.
Zdecydowany, jednoznaczny, nie wątpiący w to, co najprawdziwsze.

wtorek, 12 czerwca 2012

Jestem gotowa na Euro.

Noszę w torebce okrągłe, blaszane pudełko z aniołkami. W środku tego pudełeczka noszę ze sobą śmierć w postaci sześciu niebieskich tabletek. Odkąd wyrwano mi zęba noszę tę przeciwbólową truciznę w niebieskiej torebce, w aniołkach. Jakby połknąć wszystkie naraz to pewnie znieczuliłyby na zawsze. Małe, niebieskie aniołki spokoju. Właściwie zabijać można także ołówkiem. Ale mimo wszystko, czuję się jak Leon Zawodowiec. Ciekawe, czy można być na znieczuleniowym haju. Odlot od nieodczuwania. Tak bardzo nie boli, że aż nie wiesz gdzie jesteś i kim chcesz być. Tak czy siak, czuję się tą znieczuleniową viagrą nieco skonfundowana. 

Poza tym na moich oczach dzisiaj wygrzmocił się jakiś rolkarz (a może to jednak dzisiaj nazywa się jakoś inaczej?). Specjalnie aż przystanęłam, żeby policzyć schody, z których spadł. To nie lada sztuka z taką brawurą chcieć lotem pokonać 10 schodków. Przekoziołkował pod parkiem Willsona i podturlał się prawie pod sam przystanek. Wstał szybko i się uśmiechnął (nie wiadomo, czy skok, czy uśmiech był bardziej brawurowy). Gdybym nie była sobą, to podejrzewałabym długość moich spodenek o ten jego nagły przyrost adrenaliny. No ale, jestem sobą. Poza tym jest przecież gorąco, a ja park miejski traktuję niejako jak własny ogród rozsiadając się na samiuśkim początasku sesji na białej ławce z truskawkami w papierowej torebce (w ilości odpowiadającej kwocie 99. groszy) z Gretkowską w łapie (tak wiem, obiecałam, że teraz tylko pozytywizm). Zdradziłam pozytywizm. W dodatku z kobietą. Wstyd mi. W ramach ukarania za tę swoją nieznośną lekkość ducha moja stopa niedługo się ukruszy, odpadnie, dokona samoamputacji. Sączy się mi z niej lepkie życie, czasami czerwone jak krew, czasami ropiejące wątpliwościami, czasami będące bezbarwnym osoczem. Krew i woda z mojej pięty. Od zarania moich dziejów. 21 lat temu przez piętę właśnie mi życie do organizmu próbowano wtoczyć na nowo przez transfuzję maminej krwi. Dzisiaj doszła do niej ropa i osocze - rześki znak mej żywotności. 

Tak więc idę zmyć z siebie resztki życia i zasiąść przed komputerem. W narodowe barwy jestem już ubrana. Moja pięta o to dba. Od tygodnia przygotowuje się na Euro.


"I have my jeans and wallet!"


czwartek, 7 czerwca 2012

Na co feministkom budowanie mostów?

Dzisiaj znowu konkretnie, żadnego wybebeszania. Może tylko troszkę, troszeczkę.
No i, zgodnie z obietnicą, tę desperacką notkę dedykuję Magdzie K. w mojej świadomości Kopczance. Chociaż nie wiem, czy można być ucieszonym z dedykacji przed takim bulwersem. Ale jednak, Kopczanko, to dla Ciebie za wierność w czytaniu xD


1. Czy feminizm jest potrzebny? 
            Nie wiem. Zależy kto co pod pojęciem rozumie. Nóż mi się otwiera jednak w kieszeni, kiedy słyszę, że w naszym kraju nie ma czego robić podsłuchując pół godziny wcześniej opowiadaną z godnością historię pt. Kobieta z dzieckiem i jej pracodawca (niedoszły). Z godnością, bo to jedyne można zachować mając już dwudziestoletniego syna, wytrawne wykształcenie i kurs komputerowy w pośredniaku za sobą. Dodajmy, że kurs robiony po to, żeby móc pracować gdziekolwiek, w urzędzie, dla państwa, które nie pozwala samo sobie stawać się lepszym. Ulepszać się  poprzez wykwalifikowanych pracowników w tym, w czym się kwalifikowali, NIE w pośredniaku. Logiczne? Otóż mówię jak z ambony, że im prościej, tym lepiej
       Cały czas nie rodzi się tutaj (w Polsce) po ludzku (tutaj przypis: nie rodziłam, ale mam uszy, oczy i intelekt), cały czas w ogóle boi się rodzić, zachodzić w ciążę i wychowywać. Ja osobiście bałabym się zachodzić teraz w ciążę. Bałabym się nawet pobrania krwi, ponieważ, jak ostatnio mnie poinformowano, odebranie wyników jest niemożliwe. Krew przecież krzepnie a skrzepów nie badają. Należy zatem krew pobrać jeszcze raz. Sprezentuję NFZ-owi na gwiazdkę, tak w czynie społecznym dużą lodówkę z Media Markt (on przecież jest NIE DLA IDIOTÓW). 
         Nigdy nie byłam typem narzekacza na własne państwo (w końcu można być COSMO - nic mnie tutaj nie trzyma). Mimo wszystko jednak, nie chcę, nie będę siedzieć cicho. I nie chodzi o patos, o cierpienie, o nierówność. Chodzi o normalność. O rozwój, o przyrost naturalny, o to, żeby posiadanie (dziecka się nie posiada, mówię po raz enty) dzieci nie było jednocześnie wyklęciem z towarzystwa, społeczeństwa a branie urlopu tacierzyńskiego (nie wiem czemu zapisuję to kursywą?!) skazaniem na banicję w pracy. Mamo to JA! M jak Mama! T jak TATA. Tato ja też tutaj jestem! Albo raczej: Kolego Tatusia, pozwól mu być ojcem, nie samcem alfa służącym do szybkiego zapładniania. I znowu powtarzam, że tradycyjny podział życia jest ok, jeżeli odpowiada wszystkim udziałowcom w tym życiu. Co więcej, pozostawianie swojego nazwiska po ślubie nie jest zbrodnią (na litość Boską! Ponoć jest!) To jeszcze nie feminizm. 
          Co prawda wszelkie feministyczne ruchy same robią sobie pod górkę. Jestem świadoma wszystkiego, co napisałam i wątpliwe, żeby mój punkt widzenia w tej sprawie uległ kiedykolwiek zmianie. Szkoda tylko, że przez to dostanę wlepkę (a raczej mogłabym dostać, gdyby ktoś to czytał) feministki z ambicjami biegania po ulicy bez stanika (pozdrawiamy mój ULUBIONY FEMEN), albo morderczyni dzieci, tudzież organizatorki manify. Nie głosuję na Partię Kobiet (której zresztą już prawie nie ma), jestem absolutnie pro life, ba, nawet chodzę do kościoła, co więcej (to dopiero kontrowersja!) uważam siebie za katoliczkę na poziomie świadomym, nie tylko rytualnym. Mimo tego nie chce mi się ostatnio być grzeczną. Nie w tej kwestii. Tak owszem, poczytność mam tutaj mała, znikomą, niemal żadną (nie jest to więc blog, zajęcia z WOK-u mówią, że do jego zaistnienia potrzebna jest interakcja). Jednak jeżeli mogę mieć chociaż świadomość, że napisałam o czymś, co ma chociaż możliwość być przeczytanym przez więcej niż dwie osoby, zapewniam - warto. 

2. Czy naprawdę znowu mam się spowiadać z własnego umysłu? Przepraszać naród, że nie będę inżynierem? Tłumaczyć narodowi, że mimo tego, że nim nie będę, że nie będę również przedszkolanką, ani nauczycielem (chociaż tutaj nie mów hop...) to jednak do czegoś mogę się nadać?! Oficjalnie więc przepraszam lekarzy, inżynierów, prawników, ekonomistów, i wszystkich innych z perspektywami na przyszłość, że ja takowych ponoć NIE MAM. Będę chodzić do pośredniaka, będę czytać demotywatory o polonistkach, humanistkach i innych. Obiecuję, spokornieję i zrozumiem wreszcie to, że zero ze mnie pożytku i nie będę miała studiów a tylko PAPIER. Mało zresztą warty. Będę rozprawiać do ściany o Gauginie oraz Chagallu, z przerwami na teorię literatury no i oczywiście POEZJĘ. To przecież niepotrzebne, bez sensu, sztuka dla sztuki a i sztuka dzisiaj nie potrzebna. No chyba, że Doda, albo Adele (to już lepsze, bardziej na czasie i soft, no i z klasą).

A teraz z nocnikiem z kawą (chociaż takiej ilości by i nocnik nie pomieścił) oddam się bezużytecznej lekturze książki. Nie naprawię nią przecież mostu. Za to też mam przepraszać? Wiem, nie powinnam. Wystarczy tylko, jak przestanę się odzywać.

Na sam koniec milczący i rozleniwiony kot Edward o poranku. Wstrętna bestia, ale jak nie drapie to można nawet pokochać.






wtorek, 29 maja 2012

Bełkotanie o życiu w wersji hard

Zakochałam się w szparagach. Skończyła się chwilowo monomania duszności, nadeszła monomania szparagowa. Do ślubu zamiast bukietu kwiatów będę niosła taki z zielonych szparagów. Są piękne, dodatkowo (zaraz po awokado) są najbardziej erotycznym warzywem świata. Nie będę się rozpływać nad ich fallicznym zakończeniem, byłabym zbyt perwersyjna. Dobry motyw na noc poślubną. Przejdę płynnie do tematu numer 2. 


Tematem numer 2. jest nazwisko. Sprawa ważna, jak się okazuje honorowa. Może to już planowanie za bardzo dalekosiężne? Tak, czy owak, zastanawiam się, co kwestią honoru w dzisiejszym świecie NIE JEST? A właściwe, czy istnieje sytuacja, w której nie decydowalibyśmy o jego ewentualnej utracie. Retoryka nauczyła mnie (dziękuje Basiu!), że kompromis nigdy nie będzie dobrym rozwiązaniem, tym bardziej, że w sytuacji noszenia jakiegoś imienia czy nazwiska o kompromisie nie może być mowy. W końcu po coś się nazywamy, prawda? Jakoś nazywać się musimy? Samo homo sapiens to już dawno stanowczo za mało.


3. Czy Wyście powariowali z tymi ślubami? Niechże Wam Bóg błogosławi pod tymi ołtarzami i w urzędach. Ja popieram, jestem za, podziwiam, aprobuję, również z serca błogosławię. Gdzie się tylko nie obrócę, tam białe sukienki, kwiatki, zaproszenia i garnitury. Zlitujcie się nade mną, biedną bezbożnicą z ślubem nawet nie w tle, a w dalekiej przyszłości. Nie miewam również ochoty tłumaczyć niektórym, że współmałżonek to nie dawca obrączki, na litość boską, nie popadajmy w paranoję. Niechże każdy robi to w swoim tempie. Choćby nawet po tej trzydziestce. Byle bez fail startu i bez opóźnienia w momencie znalezienia odpowiedniego kandydata, później to faktycznie robi się tylko papierem. 

4. Potrzebę mam wylania frustracji, wakacji bez planów, bez perspektyw na pracę za granicą i staż w Warszawie (to ostatnie przynajmniej na razie z powodu zaniechania czynności mailowych). Chyba zacznę robić graffiti albo słuchać czarnej muzy (zajęcia z WOKu się jednak przydają!) 

5. Panowie po pięćdziesiątce, lub też z statusem 40+ uwielbiają czyjeś żony. Rączka tu, rączka tam. Dwadzieścia lat wstecz i jeden drugiemu dałby w mordę, gwarantuję! A tak to tylko niepisana umowa: dzielimy się wszystkim. Nawet talią własnej żony. Zaznaczam, że talią, niczym wyżej, ani niżej. Zaobserwowałam tylko okolice talii i boczków. Dodaję również, że ta obserwacja nie łączy się z spożyciem alkoholu, ani jakąś konkretną sytuacją. 


Wzorem blogowych guru, kilka fociąt z życia Młynsi. Proszę bardzo. Juwenalia, mrożona kawa, sesja i czekolada Amelia.


Albo nie, będę dozować te wątpliwe przyjemności. Na pierwszy ogień zmrożona kawa. Na zdrowie. Takaż jestem perfekcyjna i pomysłowa. Kawa przepyszna, toteż nie omieszkałam się pochwalić. Przepisu niestety nie ma, nie dorównuję jeszcze perfekcją mistrzom. Nie awansowałam, nie jestem córką premiera, a moje życie jest jednak czasami hard.

niedziela, 13 maja 2012

Co lubi Śpiąca Królewna?

Odnalazłam w swoim niby-pamiętniku sprzed 4 lat dwie długie listy.
Lista "lubi":
punkt 16. Jeść lody łyżką do zupy prosto z kartonika
punkt 21. Słuchać głośno muzyki leżąc na podłodze
punkt 27. Makaron
punkt 40. Oglądać stare, ślubne zdjęcia
punkt 41. Jeść z zielonego talerza
punkt 58. Przeinaczać rzeczywistość
punkt 66. Podlewać ogród i rozmawiać przy tym z sąsiadami
punkt 71. Bawić się zapałkami
punkt 103. Puste kościoły i puste autobusy

Lista "nie lubi":
punkt 19. Gubić parasoli
punkt 22. Zbyt dokładnych planów
punt   25. Kiedy ktoś mówi, że nie znosi dzieci (w końcu nie każdy musi wszystkie kochać, ale każdy kiedyś był dzieckiem)
punkt  31. Przegotowanego mleka
punkt 47. Marchewki w pomidorówce

To było chyba po obejrzeniu "Amelii". No cóż, w końcu (jak już dziś zdążyłam wyznać na Facebook'u) jestem miłośnikiem kiczowatych rozwiązań (gdyby ktoś był ciekaw jaka jest różnica między tandetą, kiczem a  szmirą zapraszam na nasze pasjonujące zajęcia z wiedzy o kulturze). Tak wiec odnalazłam ten zeszyt z listami, których pasjonujące fragmenty zamieściłam powyżej. Oprócz owych list pełno w nim wlepek, papierków po cukierkach i różnych dziwnych, czasem wulgarnych przemyśleń. Po co to komu? Nie mam pojęcia. Kiedyś w jakimś mądrym programie przyrodniczym mówiono, że ludzka pamięć to archipelag. Jedna wielka nieciągłość, świadomość wychwytuje i zachowuje na ludzkim twardym dysku tylko małe wysepki. Może takie zeszyciki z wlepkami (oprócz tego, że kiczowate) są jakąś formą ciągłości? 

Wnioskując z życia:

1. Pracowanie na budowie, oprócz realności i fizycznej wymierzalności pracy, jaką się wykonało jest chyba niezłą zabawą. Przynajmniej dla Panów, którzy odnawiają elewację bloku obok. Skaczą po rusztowaniu niczym młode gazele, z otwartego dostawczego leci skoczny rytm, a oni do tego rytmu, idealnie wstrzelając się w klimat piosnki gipsują, szpachlują, spuszczają koledze po sznurku, piętro niżej  wiaderko z cementem. Najlepszy teledysk normalnie. Zero asynchronii. Symfonia budowania. Dobre pop. Kwiat polskiego budownictwa w najczystszej postaci. Zakasowali by każde Mam i nie mam Talent. Gwarantuję

2. Ludzie po sześćdziesiątce mają w sobie nadaktywny pierwiastek praktyczności. Od szanowania jedzenia i dojadania przeterminowanej szynki kosztem własnego zdrowia, przez oszczędzanie na rachunkach (co w obecnym stanie funduszu emerytalnego jest jak najbardziej zrozumiałe, powiedziałabym nawet bardzo przykre), aż do zamykania drzwi. Wychodzę dzisiaj o 13.00 po bułki na śniadanie i słyszę z półpiętra Pana Dziadka od zboczonych wierszyków i kawałów: "Pani nie zamyka, po co? I tak zaraz też wychodzę, sprawdzę tylko skrzynkę". No tak, po co dwa razy naciskać na klamkę, skoro można to zrobić tylko raz? Nadmieniam, że klamka nie jest ani ciężka, ani zbyt wysoko ani zbyt nisko, a Pan Dziadek od zboczonych wierszyków i kawałów (przetestowane, za każdym razem mówi te same) raczej kłopotów ze zdrowiem jeszcze nie ma, bo śmiga jak perszing i nawet sadzi przed blokiem bratki. 

3. Zderzenie z rzeczywistością numer 2937420: Śpiąca Królewna jest kiczowata (kicz sponsoruje dzisiejszy post) a w dodatku się nie sprawdza. Nic tak nie obudzi z głębokiego snu jak świeże bułki z lewiatana. Żaden tam pocałunek jedynek i największej miłości. Gwarantuję,żaden książę na białym koniu nie równa się z zapachem porządnego, pożywnego śniadania. Śpiąca Królewna to gówno prawda. Śpiący Królewicz również.  Dla podkręcenia efektu kiczowatości, dzisiaj rano przy śniadaniu z radia leciał Piasek. No cóż. Kicz może być funkcjonalny. 

Pozdrawiam, nie całuję a robię śniadanie - 

Pll. 






środa, 9 maja 2012

kobiecy surrealizm

Z dedykacją, uściskami, buziaczkami pysiami dla sisek od wczorajszego wina. Dla towarzyszek nocnej winnej niedoli.

Siedzę w łóżku z wodą mineralną. Od zawsze wiedziałam, że istnieje, już parę lat temu przecież pisałam o damskiej wódce. Teraz mogę o damskim winie. Wbrew pozorom mało eleganckim, z plastiku i w dodatku za dychę. W wielkim bloku, który właściwie jest tak wielki, że sam sobą stanowi całe osiedle, mikro i makrokosmos z boxami dla ludzi, klateczkami do życia i przeżywania. Otóż damskie wino nie dość, że nieeleganckie, to niekulturalne, roztwór napełniony przekleństwami po brzegi, nasycony, spełniony roztwór kobiecej słownej, słodkiej wulgarności. Ćwiczenie mięśni brzucha przez śmiech, a później spanie na kanapie. Łono w łono, bo ciasno. Głowa na kolanach, noga na pustej butelce. Godzina dalej i przystanek i drzewa są różowe. Chyba zaliczam studenckie flow. Niech mi się już skończy, niech już wytrzeźwieję, wydorośleję. 

Poza tym surrealizm porannej kąpieli (nadmieniam, że surrealizm jest ostatnio moim ulubionym słowem zaraz po czasowniku zwrotnym: budować się). Składam ręce i nogi, dłoń w palce stopy. Mokre ciało jest jakoś bardziej ludzkie i odrażające. Nuram się w tej wodzie, moknę, zalewam, zmywam z wnętrza wino. Kropelka po kropelce wino w wodę. Surrealizm porannej kąpieli "dzień po". 


wtorek, 1 maja 2012

Hormonalna wymiana

Zamiast porannej zielonej herbaty (o 13.00) znowu wybieram kawę. Jeszcze dwa lata temu wzdrygnęłabym się na samą myśl. W dodatku codziennie jest: "a niech tam, jeszcze jedna łyżeczka, to tylko rozpuszczalna" i codziennie o trochę więcej kawy, mniej mleka, układ fifty fifty już dawno przeterminowany. Przelewam własną czarę (życiowej) goryczy. Zaczniemy dzień od nowa udając, że to świt. Ja i moje dwa zębodoły. Dzisiaj w DD TVN pani Małgorzata przeszła gruntowną metamorfozę, także uzębienia, jest teraz pro medialna i nie idzie jej odróżnić od pani Pieńkowskiej siedzącej na kanapie naprzeciwko. Ta sama kategoria, a może - ta sama klasa? KLASA A, wolny wybieg, szczęśliwe kury. Gdzie ja do tego wszystkiego, z zębodołami, nieumytymi włosami i okularami oprawki 6 dych, bardzo mainstreamowe. Tak więc zacznę od umycia włosów, od wyczyszczenia okularów, mycia zębów, od kawy, od nikotyny. Będzie miły poranek od 13.00 z pracą roczną o Marii Komornickiej, która w pewnym momencie swojego żywota zdecydowała, że odtąd będzie mężczyzną. Ja jestem niemal jak mężczyzną, bo Z MĘŻCZYZNĄ. Przejmuję, łykam testosteron z wspólnego powietrza. Wydzielam wraz z drobnoustrojami progesteron i tak sobie żyjemy w hormonalnej symbiozie, wymieniamy płcią, androgenizujemy, feminizujemy.

P.S. Patrzyłam wczoraj będąc na zakupach w bydgoskim realu na skupiające się wokół metalowego wózka rodziny z dziećmi, albo (co gorsza...) matki z dziećmi. Czasami decyzja (o ile jest decyzją, nie przypadkiem) o posiadaniu (nie można posiadać drugiego człowieka!) dzieci jest chyba jak plomba włożona do zęba, który nie został oczyszczony do końca. Sama miewam w krytycznych momentach myśli, że skoro już nie ma czasami po co a i strefa "dla kogo" się coraz bardziej uszczupla to dziecko byłoby stworzeniem sensu. Otóż nie. Jeżeli nie ma się sensu przed dzieckiem to i po jego "zrobieniu" życie samo się sensem nie napełni. Co najwyżej codziennością i instynktami. Nie chcę być matką - lwicą. Chcę być matką człowiekiem. A może się mylę? Może pojawienie się na świecie nowego człowieka jest jedynym cudem możliwym w dzisiejszych czasach i później z pomocą Bożej Ręki wszystko jakoś ułoży się i wyjdzie na dobre. Może. Może nieważne kiedy, ważne, żeby było a i na to nie warto zbyt długo czekać, bo elastyczność macicy i innych przewodów w końcu się nie zwiększa, a i rozstępy im młodziej, tym łatwiej likwidowalne...


wiem, naiwne to, nawet (o zgrozo!) leci w radio (chyba tylko dlatego, że weszła nowa ustawa o zwiększeniu nadawania polskiej muzyki). Naiwna piosnka, zupełnie jak ja ostatnio.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Sen nocy wiosennej (letniej).

Sen smakuje najlepiej w dzień. Kiedy dodatkowo jest to dzień upalny, wtedy sen jest bardzo łapczywy, nachalny. Mózg wychładza się z fizycznego, myślowego przegrzania. W piątek był pierwszy upalny dzień. Zasnęłam w osobowym pociągu do Bydgoszczy na ramieniu M. Chłonęłam spod oczu ciemność, oblewam nią myśli. Chłodzenie peryferii podświadomości i centrum dowodzenia: świadomości.

Poza tym wiosna mnie zemdliła. Innymi słowy miewam wiosenne mdłości od zapachu kwitnących drzew. Taki wiosenny, ostatni trymestr ciąży. W końcu Lato urodzi się już za chwilę. Właściwie już się rodzi w głębokich bólach, w skrętach mojej Macicy. Czym winna żywić się Kobieta będąca w ciąży, mająca urodzić Lato? Soczystą zielenią trawy? Żółtym, pożywnym rzepakiem? Tego roku, po tej wiosennej ciąży Lato będzie chłopcem. Natura promienieje. Meteorologia nie jest jak widać taka trudna i skomplikowana a usg niepotrzebne do stwierdzenia płci dziecka. W tym roku Lato będzie ślicznym chłopcem.

środa, 25 kwietnia 2012

Poezja konieczności

Duszno mi, ciągle mi duszno. Mam jakąś monomanię otwartych okien. Gdzie wchodzę, to otwieram i wietrzę i wietrzę i ciągle mi duszno. I idę ulicą i rozpinam płaszcz i marynarkę i najchętniej cała bym się rozpięła, rozebrała z tej duchoty, z tej monomanii duszności.

Jadę dzisiaj czternastką na uczelnię, wysiadam na Towarowej i co widzę? Ośmiu czy dziewięciu chłopa nad uruchomioną właśnie fontanną (restaurowana przez całą jesień i zimę, widać aż do teraz). Cieszą się te chłopy jak małe dzieci, jakby im kolejkę elektryczną mama kupiła. Jest woda, jest fontanna, jest rześko (i nie jest duszno!). Może im się ta fontanna kojarzy z morzem wódki? Albo po prostu odczuwają dogłębne samozadowolenie. Doprowadzili ją do wytrysku. Fontannę znaczy. Są genialni. Idealni. Samowystarczalni.

Poza tym czytam w pociągu Wysokie Obcasy. Artykuł o antyfeministkach. Jedyny wniosek: jakie to dziwne i pokręcone, jak bardzo niezrozumiałe że kobiety same ze sobą kłócą się o to kim są a raczej jakie być powinny, albo jakie być chcą i bynajmniej nie dotyczy to dzieci, prawa do pracy, antykoncepcji czy aborcji, ale (o ironio!) sposobu na bycie własną płcią. Może chociażby tylko przez wzgląd na to pora uświadomić sobie, że coś jednak jest nie tak? (dla wszystkich zaangażowanych za bardzo: nie piszę o swoim stanowisku w sprawie tych sporów, tylko o tym, że one w ogóle są)

O pisaniu pracy rocznej z historii literatury:
takie to pisanie nie jest wcale gładkie, przyjemne, rozwijające (chociaż to akurat zależy chyba od tego, o czym się pisze). Takie pisanie przypomina bardziej przedzieranie się przez kłujący tekst. Maczeta umysłu tnie liany słów torując drogę dla sensu. Tak właśnie zmagam się z tekstem, sobą, studiami i pracą roczną. Proszę o życzenia powodzenia i wyjścia z tej potyczki bez szwanku.

Gretkowska na dziś:
"Może przypadek to poezja konieczności?"

czwartek, 19 kwietnia 2012

Jesteś moją mortadelą

Wyrób kawopodobny. W kubku resztka rozpuszczalnej z wczoraj, cukru nie ma, rozpuszczalnej też już nie. Ale jest zimna sypana po M. z rana. No to dolewam do wczorajszej, zimnej rozpuszczalnej przez sitko, bo fusy napełniają mnie odrazą. I piję. I mam dreszcze. I patrzę przez kuchenne okno i wchłaniam w siebie to miejsce i kradnę z niego i smaki i widoki i zapachy. I dzisiaj wieczorem znowu wyjdę sama na spacer, żeby najeść się tymi kamienicami, uliczkami i klimatem. Nawet poranna kawa się komplikuje, jak widać.

Tymczasem puszczam sobie piosenkę mojej młodości. Proszę bardzo. Ta piosenka ma smak pierwszej wódki i pierwszej porażki i wiejskiej burzy i jeziora. Teraz niestety mam już i cellulit (wtedy wchodząc na stołek jeszcze go nie dostrzegałam, żadna z nas zresztą jeszcze nie), wódka mniej mi już smakuję, teraz już nawet nie boję się papierosów i teraz już wiem, że wypływanie na środek jeziora starą łódką podczas burzy nie jest najlepszym pomysłem. Szczerze mówiąc wolałam jednak tamtą niewiedzę.

środa, 18 kwietnia 2012

Chropowatości

Białe wino, biała kiełbasa w zapiekance  i biała róża. M. ma nawet na sobie białą koszulkę. Ja zresztą też. Wieczór pasuje sam do siebie, pomimo nawet wykładu na którym zapomniałam się zjawić. Nic nie zagraża świętemu spokojowi, złudzeniu spokojności unoszącemu się w powietrzu. Kroję pietruszkę. Puszcza zielone soki, które mieszają się na zielonej desce do krojenia z sokami z papryki. Miły wieczór. Niczym nie zmącony wieczór na Łazarzu, który z wieczoru na wieczór, ze spaceru na spacer wydaje mi się coraz bardziej fascynujący.


P.S. Co tam szklane domy. Właśnie dziś wieczór narodziło się we mnie, w nas marzenie mieszkania w drewnianym. Z psem, kotem i kominkiem. I lasem za oknem i poranną kawą na tarasie. Skąd w ludziach to pragnienie sielanki? Chropowatości przecież też są inspirujące.

sobota, 14 kwietnia 2012

Tchu mi brak

Są takie chwile w życiu, takie jak ta właśnie, kiedy stan umysłu jest uzależniony od smaku wina (którego ostatnio w moim krwioobiegu za dużo) i od papierosowego dymu (którego z kolei w moich płucach od dawna brak). 
Tchu też mi brakuje a to dopiero początek maratonu. Trasa mojego ma kształt koła. Pustego chwilowo w środku. Wyścigi mam w głowie, derby umysłu. Prześcigają się moje myśli w swojej niewiedzy i niepewności. I co dalej? Kółka się nie kończą, są nieskończoną całością. 

To już drugi dzisiaj raz jak kastruję słowem moje myśli wycinając z nich efemeryczną płeć i ubierając w fizyczną postać tekstu. Jutro długi dzień. Znów stawiamy kruchy domek z kart. 


P.S. Spotkałam swój Desant w dzisiejsze słoneczne popołudnie na samym środku ulicy Głogowskiej. Zawstydził się Bidulek. Co alkohol robi z człowiekiem, co alkohol robi z człowieczymi potrzebami. Pęcznieją takie potrzeby po alkoholu w człowieku jak wczorajsze tanie (ponoć) parówki w cieście francuskim nieco zbyt długo trzymane w piekarniku. I masz klops (parówkę). Napuszoną, nadmuchaną, poalkoholową potrzebę pseudobliskości. Szczęśliwie zdesantowaną przeze mnie.


Kondony i Morze Czerwone

Pieczenie muffinek, malutkich, cieplutkich, pachnących wanilią babeczek jest najbardziej uroczym i pociągającym zarazem kuchennym zajęciem. Przypominają małe, słodkie mordki dzieci, które wyrastają pod wpływem ciepła piersi swojej mamy (piekarnika) i w poczucia bezpieczeństwa zapewniającego przez termoobieg. Roześmiane mordki muffinek z czekoladą. Bezczelnie słodkich, zamerykanizowanych. American Dream w polskiej kuchni.
Zalałam je wczoraj w żołądku hektolitrami wina i na deser zjadłam z ust pomarańczową pomadkę. Odparłam też atak najeźdźcy. Desant słów i gestów, obrona swojej nietykalności. Czasami nawet miła, wiesz, że Cię stać na coś więcej niż produkcja, masowy poród bliźniaczych dzieci-babeczek.

Poza tym zacznę naszać męski dres (w gwarze kujawsko-pomorskiej pluralia tantum: dresy). Dają poczucie bezpieczeństwa i dziwną świadomość delikatności i drobności swojego kobiecego ciała. Rozumiem już, czemu kobiety tak lubią wkładać na siebie męskie garnitury nie wspominając o chodzeniu i spaniu w męskich podkoszulkach (najlepiej założonych już przez właściciela, przesiąkniętych wonią pochodzącą z zapachowego centrum dowodzenia męskością, czyli karku i szyi). Zamiast zwiewnych sukieneczek w kwiatuszki, zamiast pończoszek i szpilek, obcisłych czerwonych kondoników na kobiece ciało męski dres, męskie koszulki i garnitur. Kto powiedział, że prezerwatywy są tylko dla mężczyzn, przecież istnieje cała masa kondonów dla kobiet, obcisłych, sztucznych flaczków dla ochrony kobiecego ciała - sukienek. Tyle, że pełnią odwrotną funkcję niż te męskie. Pobudzają chyba do produkcji plemników, miast zabijać środkiem plemnikobójczym. Dlaczego mamy się w nie ubierać, skoro nieskrępowana męskość (przez kontrast wskazująca na kobiecość) dresów i garniturów pozwala nam (mnie) poczuć się bardziej kobietą w kobiecie?

Dziękując za wczorajszy wieczór na Głogowskiej i użyczenie mi dresu (dresów - jestem jednak lokalnym patriotą), dziękując szczególnie za słowa o tym blogu (że niby ktoś go w ogóle czyta, w dodatku nie byle kto ;-)) idę do wanny, wyzuć się ze szlafroka, zmyć z swojego wnętrza i zewnętrza resztki czerwoności wczorajszego wina. Morze czerwone we mnie. Pora przywrócić sobie krystaliczną czystość. Nawlokę na siebie jakąś znoszoną koszulkę M. będzie mi bardziej kobieco i w dodatku bezpieczniej.



ta piosenka przypomina mi same najgorsze rzeczy. Ale jesteśmy przecież w ich temacie. E. w tym roku nie przyjeżdża do Polski, ogłaszam narodową żałobę na ulicy Kościerskiej, ten dom umiera powoli, albo lepiej, (mam nadzieję) przeobraża się oddając światu swoich mieszkańców po kolei, jeden po drugim. 10 lat temu Ojciec, później ja (na szczęście tylko fakultatywnie, z doskoku, sercem jestem wciąż w ogrodzie kwitnących wiśni widocznym z salonu), Babcia "wyprowadziła się" rok temu, zasnęła w tym domu zostając w nim na zawsze ale jednocześnie na zawsze z niego odchodząc. Parę miesięcy później z żalu odszedł nawet pies, a w ogrodzie nie ma już śladów małych psich łapek. Teraz, w wakacje będzie pusto bez E. i śniadań na słonecznym tarasie, bez wiecznych spotkań z tymi, którzy zgłaszają się na królewską audiencję z nią, a przy okazji ze mną. Myślę, że dość tych przeobrażeń. Kościerska niech pozostanie Kościerską. Dom niech będzie jak zwykle, lekko zabałaganioną czarą wspomnień i bezpieczeństwa nie tylko dla tych, którzy są tam fizycznie, ale też tych, którzy z niego odeszli. Pomimo nowych mebli i ścian wciąż jest jeszcze zabałaganiona, zagracona pomarańczowa sypialnia wchłaniająca w siebie każdą emocję od samego zbudowania tego kwadratowego klocka jakieś 40 lat temu..

niedziela, 8 kwietnia 2012

Intymne święta

Z tegorocznych świąt, jak na razie najlepiej smakuje różowe wino. W świętach najważniejszy powinien być slow. Tymczasem wszędzie jest hurry hurry. Tylko w Kościele wszystko na slow, na powoli, tantryczne Triduum Paschalne. Uwielbiam je za minimalizm, chociaż teoretycznie bardzo trudno go dostrzec. Jestem od pewnego czasu minimalistką. Nie, żeby mniej znaczyło więcej, ale raczej mniej znaczy bardziej, intensywniej i prawdziwiej. Wymarzone święta (także Wielkiej Nocy) na dzień dzisiejszy to parę butelek różowego wina, trochę owoców i mało ludzi, mało słów. Czyste sumienie, slow w Kościele, slow liturgii śniadaniowego dzielenia się jajkiem.  Ścisła intymność, objawienie świętości bliskości.  Parę podwójnych chwil, potrójnych, jeśli liczyć obecność wina. Chill out to złe sformułowanie, tutaj bardziej pasuje slow i out. Slow we wszystkim i out od wszystkiego, oprócz swojego, naszego sumienia, które tak bardzo chce być czyste.

Wszystkiego najbliższego, najwolniejszego, najbardziej intymnego i (przede wszystkim) najświętszego w te święta!

środa, 4 kwietnia 2012

Wczoraj cała gama emocji. Awokado to  najbardziej erotyczny owoc, jaki znam.  Bezpruderyjny, falliczny banan, lekko kurewska wiśnia, nic to przy awokado i dziwnym doznaniom, kiedy obiera się je z lepiej skórki już nie wspominając o momencie rozchełstanie śliskiego awokdowego ciałka i wyjęcia z niego pestki. Normalnie pozbawienie centrum smaku i życia. Esencja i aromat, bach, nie ma pestki, nie ma życia.
Pasta jednak nie bardzo wyszła, była bez smaku i zbyt dużo cytryny. Do perfekcyjnej pani domu mi jeszcze daleko, daleko.

Później rodzinny przegląd zdrowia. T. nie bardzo. O moim gardle nie wspominam. Zębodół ma się dobrze.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Nadambicja

Nadambicja jest gorsza od faszyzmu. Pewnie faszyzm wynikał trochę z nadambicji jakiś idiotów. Chorobliwa ambicja wkurza. Obojętnie czyj umysł jest jej właścicielem. Dodajmy,  że taka skierowana dośrodkowo, na siebie samego. Nachapaywanie się, zachłystywanie życiem. Więcej, więcej. Czasu niech będzie najmniej, ciszy w ogóle. Nażrę się życia do woli. Fast food, gotowe foremki w ludzkim mózgu, szablon z nazwą lifestyle.  Więcej znaczy lepiej? Bynajmniej nie są te słowa rekompensatą moich niedoambicji. Higiena pracy i trybu bycia wydaje mi się w tym momencie zbędna, ale higiena własnego umysłu, własnych ambicji powinna być sprzedawana w ampułkach. Codzienni samobójcy własnego życia w imię właściwie nie wiadomo czego. Gnanie donikąd, byle przed siebie, bo fizycznie owszem, dystans się zmniejsza, ale od środka oddalasz się od siebie samego.

sobota, 31 marca 2012

Bolesne utracanie niewinności

Z wyrywaniem zęba jest trochę tak, jak z pozbawianiem się niewinności. W sposób stopniowy. Rosną mleczaki tylko po to, żeby wypaść i nie to, że jakoś w połowie życia, żeby na drugie pół mieć nowe uzębionko, nieśmigane, tylko zaraz jak zdążą wyrosnąć to wypadają jeden po drugim metodą klamkowo-sznurkową czy inną jakąś obraną przez właściciela zęba, albo właściciela dziecka. I tak proszę, z nowym uzębieniem wkraczamy w nowy etap dzieciństwa? I z tym to następnym się wyżynającym dotrwać winniśmy aż do śmierci. Aż tu klops. Zapalenia dziąseł, zapadnięte miazgi, zwyczajna próchnica. Niewinność utracona. Mamy w zamiar ból i dyskomfort psychiczny. Bach. Wyrwano mi dzisiaj resztki niewinnego dzieciństwa (dziewictwa) z ust. Pozbawiono zęba. Aborcja złudzeń i ból po. Surrealizm zgniatanych kości. Niewyczuwalny przez znieczulenie ból, tak bardzo niewyczuwalny, że aż waniliowy. Rozpoczynam od roku (dokładnie prawie od roku) wkraczanie w swoją nową dorosłość. Gubię uzębienie. Może to dobry znak, w końcu człowiek (czyli rzekomo to, co najlepsze) rodzi się w bólach. Moje zęby urodzone w bólach, pozbawiane życia, giętkiego unerwienia i połączenia z moim organizmem przez korzeń. Też w bólach. Mam nadzieję, że wyniknie z tego coś lepszego niż psycho-fizyzny bolesny dyskomfort. Przestałam być niewinna. Nawet szczękowo.

Dodatkowo mogę wchłaniać otworem gębwym tylko papki, toteż zaopatrzyłam się w zapas kisieli i jogurtów. Jem właśnie frugo o konsystencji kisielu. Co najmniej dziwne uczucie. Podobnież jak ten śnieg za oknem. Chociaż wchodząc do dentysty padało, kiedy już wychodziłam świeciło słońce. Teraz pada śnieg. Nie wyciągam pogodowych wniosków i nie wróżę sobie z pogody, to skończyłoby się pewnie kiepsko. Wszystkich oburzonych, tudzież zniesmaczonych poetyką tego posta nie będę przepraszać. Nie opowiadam o pluciu krwią i nie robię z wyrwania zęba sensacji. Ot, przemyślam wypadki dnia dzisiejszego. Dosłownie WYPADKI.

P.S. Manuela G. od dzisiaj już oficjalnie może być zwana moim osobistym mentorem literackim. Trzeci pamiętnik kończę, a do sesji mam zamiar skończyć jeszcze parę innych słodkości. Jeżeli kiedykolwiek będzie mi dane, to padnę Kobiecie do stóp. Nienasycona miłość z pogranicza (dobrej) pornografii.



czwartek, 22 marca 2012

życie boli

Wróżę temu blogowi śmierć przez zamęczenie. Tak jak moim zębom. Wizyta u dentysty jest jak wizyta u weterynarza. Przegląd uzębienia. Popsute? Nici z wystawy, po rodowodzie. Zastanawiam się, dlaczego teraz tak bardzo boimy się bólu (o sobie też piszę). Znieczulenie tu, znieczulenie tam. Narkoza, zewnątrzoponowe (albo wewnątrz?). Poród na życzenie z cesarskim cięciem.. Humanitaryzm ok. Ale odczłowieczenie, oduczanie czucia? A co by było jakby trzeba było rwać bez znieczulenia? Co by było jakby trzeba było rodzić na trzeźwo, na jawie, na haju z bólu? Nie przekonam się, mam nadzieję. I nie wiem, czy powinnam być z tego powodu najszczęśliwsza (chociaż jestem). Może taki niegdysiejszy ból uczył czegoś więcej, niż fizycznej odporności? Chlapnę sobie na dobranoc amaretto. Niech znieczuli. Kolejny painkiller.

Dzień dobry

Zwariowałam. Słucham kołysanek. Odkrywam w sobie jakieś dziwne pokłady nieznanych emocji. Jeszcze trochę i cofnę się do swoich przeżyć z okresu prenatalnego. Nie wiem, czy te kołysanki mnie uspakajają, czy wręcz przeciwnie, czy może jednak istnieje we mnie już teraz jakiś zalążek instynktu macierzyńskiego. Nie wiem. Jest rano, siedzę przy kawie i słucham kołysanek. Może wgram na komórkę i będę słuchać podczas borowania? Rozwiercanie górnej szóstki i "Na Wojtusia z popielnika...."

środa, 21 marca 2012

Wiosna wybucha. Trochę w ogóle, trochę po polsku. Gapię się na taksówkowy postój za oknem. Panowie wychodzą z samochodów na fajki! Rozmawiają z sobą między nimi (idealna odległość między jednym samochodem a drugim musi być zachowana. Fifty, fifty. Związek fajkowy partnerski). Myślę, że podejście do samochodu kolegi pozostawiając swoje miejsce pracy w tyle jest jednoznaczne w taksówkowym światku z porzuceniem najlepszego przyjaciela, kobiety z dzieckiem, jakiegoś sacrum? 

Idzie sobie pod moim oknem też babcia z nordic walking. W kremowym prochowcu, w czółenkach, niczym szpieg z krainy deszczowców. Ale pozycja wyprostowana, pierś do przodu, rączki na kijkach. Daje za wygraną, przekłada kijki do jednej dłoni, wyjmuje z kieszeni paczkę marlboro (widocznie nie pali byle czego!). Odpala, wkłada kijki pod pachę. Wiosna idzie.

W radiu same przeboje moich najlepszych życiowych wiosen. Wstyd się przyznać, ale owszem, na wiosnę zwyczajowo głupiałam. Blunt, Kelly Clarkson, Nickleback a nawet (tutaj uwaga...) Avril Lavigne. Nie wiem kogo interesowałyby moje muzyczne, wczesnogimnazjalne wybory, ale faktem jest, że lecą niemal wszystkie z sypiącego się radia w kuchni. I nie to, że jakieś nowości, ale stare hity, jak wtedy z mp3 bez wyświetlacza na boisku szkolnym. Tylko wiosną czuję się podobnie jak wtedy. Taka bezczelna beztroska wbrew wszystkiemu (wbrew jutrzejszemu dentyście?)

No właśnie, póki co wiosna zacznie mi się dentystą (błagam, niech chociaż nie będzie za bardzo przystojny, to utrudniłoby mi odpowiednio ekspresywne cierpienie na fotelu). Póki co przekrzywił mi się koczek na głowie i czekam na dostawę marchewki i kurczaka (mówiłam, że gotowanie uspokaja?). Póki co będę molestować M. o wyjazd za miasto, gdzieś, czymkolwiek, kiedykolwiek. Z kawą w termosie mogę łazić po jakiś jeszcze nie kwitnących łąkach, lasach czy polach. Głupieję na tę wiosnę. Co roku. A co roku przecież wiadomo, że przyjdzie po zimie wiosna. A wszyscy w koło ciągle na nowo cieszą się z końca zimy. Że też istnieją jeszcze na świecie rzeczy, do których się nie przyzwyczajamy pomimo, że są przyjemne (wszystkie inne używki i uzależnienia mają przecież zgubny na nas wpływ. Wiosny używać możemy do woli. Wpadnę w nałóg zaciągania się zapachem kwitnących drzew. Których jeszcze nie ma).

niedziela, 18 marca 2012

smells like rain spirit

Dlaczego spece od perfum nie wymyślili jeszcze deszczowego zapachu?! Mogłabym się w niego ubierać wtedy cały rok i wcale by mi nie zbrzydł ani na chwilkę.
Skoro jednak nikt nie wynalazł takowego, to ściany w moim przyszłym lokum pomaluję osobiście na deszczowy kolor, będą jak ściana deszczu dzisiaj nawet jeżeli pachnieć będą rozpuszczalnikiem zamiast rozmokłą ziemią.
Deszcz najlepiej przeżywa się w intymności, z sobą samą. Zdjąć okulary, pozamazywać kropelki i kolorki. Robić dziwne rzeczy, potem stwierdzić, że to tandeta. Deszcz jest tylko dla mnie i tylko mój. Gretkowska napisała, że zdradziła Pietuchę z falami oceanu. Ja notorycznie, jak tylko pada, kocham się z deszczem.


ależ się to kojarzy. ależ to wsiąka w gąbeczkę pamięci. wyżymam i leje się strumień wspomnień. wodospad cała, niagara emocji.

sobota, 17 marca 2012

wiosenna Supernova

Wiosną porządkujemy. Szuflady, szafy, całe mieszkania, domy. Grabimy w ogrodach liście, idziemy (jak ja dzisiaj) po bratki do ogrodnika. Wiosną porządkujemy też zwyczajowo swoje życia. Tak nam się przynajmniej wydaje. Jako że jednak każde porządkowanie jest inwazyjne to sprzątając mieszkania forsujemy się często za bardzo, budzimy następnego dnia z bólem mięśni.
     Ja też porządkuję sobie życie. W czwartek dentysta. Zaboli zanim się uporządkuję. Poboruję sobie w życiu, porozwiercam, rozkruszę kości myśli i wspomnień. Zaplombuję swoje ubytki w idealności. Będę jak nowo narodzona, chociaż początkowo trochę wycierpię.
   Porządkowanie, składanie, układanie, ścieranie kurzy. Nigdy nie będzie przyjemnością. Zawsze będzie półśrodkiem do jakiegoś celu, jakiegoś oczyszczenia. Oczyszczajmy zatem. Stopniał już śnieg i odsłonił szarości. Topnieję i ja odsłaniając swoje słabości. Porozdrapuję je, pobabram się w nich, zalepię. Rozdrażnię swoje nerwowe końcówki świadomości. Niech mi wybuchnie wiosenna Supernova.

środa, 14 marca 2012

codzienność przeterminowana

11.00, sklep spożywczy. Dres, brak makijażu, koczasek na czubeczku głowy. Stoimy w kolejce do kasy. Pod pachą dwa pory, papier toaletowy. Czy codzienność nie ma w sobie czegoś fascynującego? Biletomat nie chce przyjąć dwudziestu złotych, terminal nie chce odczytać różowej karty płatniczej. Świat nas dzisiaj nie odczytuje, nie przyjmuje, zwraca z szarościami. Dobrze, że wzięłam klucze - myślę odprowadzając Michała na przystanek   i przyjmując w ramiona pakiet soft rolek. Inaczej musiałabym w tym dresie i koczasku przesiedzieć u jakiś sąsiadów. Teraz przesiedzę pół godzinny w wannie z szarą od słabego światła wodą. Doprowadzę codzienność do używalności. Przeterminowana, ale smaczna. Może dlatego poszarzała, bo ostatnie parę dni było na zbyt wysokich obrotach, na orbitach nadzwyczajności. Wczorajszy wieczór przespałam. Obudziłam się tylko na jeden odcinek serialu i mycie zębów oraz przebranie się z piżamy w koszulkę Michała. Anka powiedziała Agacie, że żyją na emocjonalnych archipelagach. Moje archipelagi to archipelagi emocjonalnej codzienności, walki o emocje. A mam przecież tyle do zrobienia!
Miłego dnia

niedziela, 11 marca 2012

na śniadanie pasztet z króliczka

     Mielę w starym, żółtym młynku do kawy czekoladowy prezent od Jacka. Przyzwyczajam swój organizm do mdłych smaków. Mogę żyć bez czekolady cały miesiąc. Uzupełnić raz na trzydzieści dni niedobór magnezu i dalej odejść od słodyczy. Parzona kawa ma dla mnie smak na tyle cierpko-gorzki, że nawet jej historia, zwyczaj, obyczaj i kurtuazja nie pozwalają na jego zaakceptowanie. Ale do smaku gorzkiej czekolady i parzonej kawy trzeba dorosnąć. Ja jestem chyba w wieku podniebnego (kulinarnego) dojrzewania, bo parzoną piję tylko o smaku czekolady a gorzką czekoladę jadam tylko z miętowym nadzieniem.
     Oby jutrzejsza poranna kawa i czekolada mnie nie zemdliły. Czy to mocna hipokryzja brać udział w czymś, co nie do końca się rozumie i popiera? Człowiek to tylko i aż człowiek. Każdy. Nie bardzo chcę rozumieć to wielkie zamieszanie.
     Wniosek na wczorajszy wieczór i parę wieczorów jakieś 4 albo 5 lat temu jest taki, że wcale nie chodzi o to, żeby gonić króliczka. Gonienie go nie dość, że jest wyczerpujące fizycznie, to i psychika może mieć się nie najlepiej, gdy podczas gonitwy zastanawiamy się jakimi marnymi jesteśmy myśliwymi. Może bardziej odpowiedni byłby dla mnie kurczak z hipermarketu niż wykwintny pasztet z królika? Co gorsza, nie chodzi nawet o to, żeby króliczka złapać i zjeść. Ani żeby go hodować. Ani żeby się przywiązywać. Właściwie, to nie wiadomo o co chodzi. Właściwie to nie wymyślono jeszcze w tym temacie jakiejś trafnej metafory. A najbardziej dla mnie dziwne jest teraz to, że w doganianiu się króliczków nawzajem nie można, nie ma jak pomóc.

czwartek, 8 marca 2012

Wierzę jej

Dzień Kobiet to komunistyczne święto. Goździki zamieniliśmy na zdechłe tulipanki. Rąsia, klapa, goździk. Buzia rąsia, klapa i tulipek. Chyba jestem tak mocno związana z swoją płcią (biologiczną, kulturalną, psychiczną, mentalną, społeczną, KAŻDĄ TĄ SAMĄ), że jej świętowanie zdaje mi się nieco kuriozalne. Świętuję co miesiąc. Co 35 dni Dzień Kobiet. Byłabym alkoholikiem chcąc za każdym razem, kiedy czuje, że moja płeć się uświęca świętować szampanem, wódką, albo bananowym likierem.
Ale wierzę jej. Tej dziwnej, pokręconej kobiecie ukrytej gdzieś między menstruacją a podświadomością bólu noszenia pończoszek i butów na obcasie, smrodu lakieru do paznokci i instynktem macierzyńskim starannie zagłuszanym codziennością


środa, 29 lutego 2012

Właściwie to wiem co chciałabym napisać i właściwie to potrzebowałabym kogoś, kto umiałby za mnie poukładać te myśli w słowa. Kogoś, kto powkładałby mi do mózgu, że nie jest ze mną najgorzej i kogoś kto wytrząsłby ze mnie wszystkie negatywne myśli. Nie da się? No nie za bardzo.
Ale da się za to zrobić znowu kawę i oprzeć się znowu papierosom, których przecież nawet nie mam. Oprzeć się chęci, żeby mieć chęć.
A mam ochotę na zbyt wiele rzeczy.

P.S. Po ostatnich zajęciach z wiedzy o kulturze zdałam sobie sprawę z tego, że cała jestem kiczowata a chcąc nie być powinnam chyba chodzić w ubrana w czarny golf i czarne spodnie i w ogóle zrezygnować z nabywania rzeczy pochodzących z masowego obiegu. Można dzisiaj do mnie mówić kitsch girl (po angielsku, żeby było bardziej kiczowato)

poniedziałek, 20 lutego 2012

Kolorowa chusta w kwiaty i nowe laczki.

Spostrzeżenia z dziś:
     Folklor ciągle żywy. Na Podhalu już w ogóle. Dzisiaj w podhalańskim Tesco (sprzedają w nim również oscypki) pani w puchowej, czerwonej kurtce, eleganckich kozaczkach, ale z góralską chustą na głowie.
     Poza tym sprostowanie wczorajszego psiego smalcu i mojego zbulwersowania, które wywołało zbulwersowanie wszystkich innych. Pan Busiarz to bajkopisarz. Zapewne o psim smalcu tutaj dawno zapomniano. Możliwe. Ale samo mówienie o tym w taki sposób jest już dla mnie powodem do niepokoju. Po drodze do naszej starej, drewnianej chaty mijamy redakcję Dziennika Podhalańskiego. Gdyby tylko mieć więcej pewności siebie i  pewności zawodu można by wejść i pogadać. Brak mi jednak samozaparcia. Mijam Dziennik i wracam do chaty.
     Czytając rano Gretkowską, znalazłam fenomenalny fragment. Apropos związków i paru notek wstecz:
Po czterdziestu latach małżeństwa Rodzicom wspólny obieg miłosny przerósł chyba we wspólny obieg sercowo - zdrowotny. Są najszczęśliwsi, kiedy dostają razem skierowanie do szpitala. Nie muszą się rozstawać. Zabierają papcie i szachy Po powrocie idą do miejskiej biblioteki i to zdrowsze wspina się na drugie piętro po nowy zapas książek. Bardziej chorowite czeka na dole i się dotlenia.
     Dzisiaj przed wieczornym drinkowaniem mierzenie ciśnienia. Charakterystyczna cecha pokolenia 50+ jest taka, że zamiast tabletek antykoncepcyjnych zabierają ze sobą na takie wyjazdy tabletki na nadciśnienie. Wniosek numer dwa: pokolenie 50+ ma też to do siebie, że umie bawić się na takich wyjazdach (w przeciwieństwie do pokolenia 20+) znacznie lepiej. Wniosek numer trzy: trzeba się od tego pokolenia jeszcze dużo nauczyć.






   

niedziela, 19 lutego 2012

Mentalny detoks

     Zakopane. 12 godzin pociągiem z Poznania. Przedziały - klitki, każdy ma swoją indywidualną pryczę, takie kuszetki przypominają mi (jakkolwiek bardzo chcę się tego skojarzenia pozbyć) prycze w obozach koncentracyjnych. Wysiadając mam wrażenie, że zaraz z radości i ulgi pocałuję zakopiańską ziemię. Moje ciało jest po podróży i dwunastogodzinnym przewalaniu się po przedziałowej pryczy sflaczałe i zmęczone, śnieg na szczęście konserwuje i umęczone ciała, i umysły i nawet drogi oddechowe podczas kataru. 
     Wieczorem kulig. Dzisiejsza turystyka chwilami wydaje się być kuriozalna. Jesteśmy blisko natury, konie, sanie, świeżutki nawóz. Przejeżdżamy tą naturalnością obok McDonalda, w ręku trzymamy pochodnie. Pochodnie ful wypas, najwyższa technologia, nie gasną, a jak jednak zgasną wystarczy potrząsnąć i momentalnie zapalają się na nowo. Pod płozami biegają psy. Góral - Woźnica na ostrym rauszu, przetrawioną śliwowicą zione aż w saniach. Przynajmniej wesoły, podśpiewuje coś pod nosem i próbuje rozpocząć jaką sensowną rozmowę. Nie wychodzi. Nie rozumiemy. Czuję się, jakby mówił do mnie po chińsku z niemieckim akcentem. Za nami jeszcze z osiem sań z pochodniami. Ludzie jadą, cieszą się, w końcu wrzeszczą, bo sanie przewracają się i upadają w zaspę. Cisza, później śmiech. A tamten woźnica był akurat trzeźwy. Cóż za paradoks. Tutaj panuje chyba od lat logika paradoksu. Od zawsze, na zawsze z dziada pradziada.
    Później szałas (też nowoczesny, ogrzewany, z grillem i kiełbaskami w środku). Do tego grzane wino prosto z plastikowego baniaczka (wygląda jak baniak na wodę mineralną w jakiejś korporacji). Bajka. Bliziutko natury, survivval normalnie (chociaż w saniach na kolanach  barania skóra - sztuczna). 
     Po kuligu wracamy do domu. Kierowca busa (o zgrozo!) w drzwiach ma otwartą butelkę whisky. Lekko panikujemy, ale nie czuć od niego alkoholu. Historie za to z wysokiej półki. O psim smalcu - podobno dobry na wszystko. Wszystkie zakopiańskie dzieci się na nim chowają. Chyba coś przeoczyłam, albo przyśniło mi się tylko, że to XXI wiek. Ludzie nie chcą jeść schabowego a kurczakom w hodowlach wycina się płat mózgu, żeby nie czuły bólu przed ubojem (tworzą się z nich wtedy takie kurczakowe roślinki) a Pan Busiarz mi tutaj o psim smalcu. Litości!

      Ostatnio wyczytałam u Gretkowskiej (skądinąd antropolożki), że folklor najwyraźniej i najpełniej świadczy o kulturze narodu. Na Pohalu naród skutecznie uświęcony śliwowicą i nasmarowany psim smalcem. 
Wniosek na dziś: kocham Zakopane i Tatry, mniej kocham za to górali. Oprócz ładnych strojów ludowych nie inspirują mnie ani psim smalcem, ani chronicznym alkoholizmem. 

     Tegoroczny wyjazd to psychiczny, mentalny i fizyczny detoks. Mój organizm wziął ten detoks bardzo dosłownie, wyrzuca z siebie toksyny wraz z katarem. 

czwartek, 16 lutego 2012

Zadowalające usprawiedliwienie

Wczoraj długi poranek z zasuniętymi roletami. Zwlekam się jakoś z łóżka, właściwie zostaję zwleczona przez zapalenie światła i pytanie, czy ta bluzka może być do tych spodni. Nie ma chleba. Tym razem są jednak płatki i jest mleko - jest i śniadanie. W niebieskim pokoju chlew jak w najlepszej oborze. Uroczy dzień, z perspektywą gramatyki opisowej w tle. Dlaczego nie umiem już się stresować przed egzaminem? No dlaczego pytam?
Tak więc w ramach braku stresu kawka, płatki, serial.
Później uczelnia i moje dziwne kozaki na obcasie. No nie wiem doprawdy co mnie podkusiło bo mróz i śnieg i lód. WSZĘDZIE. Człapię więc, potykam się, ludzie myślą, że chyba od rana piję. No ale idę.Na światłach mam ograniczone pole widzenia bo owijam się w kaptur. Widzę tylko kobietę obok z czarną siatką Thank God I'm Women. No tak, thank thank, gdybym nie była kobietą to nie męczyłabym się w tych butach. (czy wszystko ze mną w porządku, skoro ostatnio trochę mi wszystko jedno w co się ubieram i jak wyglądam?).
     Bistro, wykład, następny wykład (już tylko w tle bo my już w Dublinerze na grzanym winie - kiedyś podawali większe porcje i z większym plastrem pomarańczy). Wracam do domu, przepraszam, człapię do niego. Znowu uroczy bałaganik. Robimy z Michałem nudne spaghetti. Pytam go znad patelni, czy jesteśmy już nudni do szpiku kości. Odpowiada śmiejąc się, że nawet gdyby, to dla takiego spaghetti warto.
Oj warto. Teraz za oknem znowu śnieży a ja w czerwonym kocu przed komputerem czuję się jak Królowa Śniegu. Wejdę taka Lodowa Dama na egzamin z nauki i współczesnym języku polskim. I jeszcze te dziwne smsy. Po co ja tutaj o tym piszę? Chyba tylko po to, żeby mieć zadowalające usprawiedliwienie, kiedy już zacznę się na siebie wściekać, że nie uczę się do egzaminu.

wtorek, 14 lutego 2012

Walentynkowy post z czerwonymi serduszkami

     Tak owszem, będzie o związku, jak na Dzień św. Walentego przystało. Odnoszę wrażenie, szczególnie podczas rozmów typu: "no a Ten Mój (ale kto Twój? co Twój?) to nie lubi jeść szpinaku, tak tak, bardzo jest Ten Mój męski (nie jest pantoflem!) i ostatnio kupiłam mu ładną, nową koszulę", że w ogóle pojmuję kwestię spędzania z kimś swojego życia nieco inaczej?
     Pokutuje nam w społecznej świadomości (i podczas takich rozmów) "M jak Miłość" oraz "Magda M", piosenki ślicznych panienek o miłosnej aureolce nad głową zakochanych, medialna przesłodka i arcyprzyjemna indoktrynacja rzeczywistości. Możliwe, że w ogóle landrynkowe media, landrynkowa literaturka nam wrosła już w psychikę (zaznaczam - piszę NAM) do tego stopnia, że nie widzimy, że może być inaczej i doceniamy już tylko ciepełko zapalonych świeczek, obiad w fajnej restauracji, spacer nocą, albo "dobry seks" (ktoś w ogóle wie, co znaczy w tym uniwersalnym przypadku to "dobry"? Absolutnie przyjemny? Absolutnie zaspokajający? Absolutnie romantyczny?). W ogóle chcemy postrzegać związek jako coś absolutnego, czarno-białego, emocjonalną, czy raczej emocjonującą symbiozę w znaczeniu granicznym (albo idealnie, albo rozpacz i kryzys). Przecież jesteśmy razem, na teraz, na zawsze, na nigdy. Przecież musimy razem oddychać, wiecznie trzymać się kurczowo za ręce, ładnie z sobą wyglądać, oglądać z sobą ładne filmy, w ogóle chodzić do kina, mieć mnóstwo wspólnych zainteresowań i spędzać razem każdą wolną chwilę, no a już o wspólnym chodzeniu na każdą imprezę nie wspominając (od imienin cioci Zdzisi zaczynając a na popijawie na polibudzie kończąc).
    Nie chodzi przecież o to, że to wyznaczniki każdego złego związku. To symptomatyczne objawy czegoś, co zbliża się do komercjalizacji (moim skromnym przynajmniej zdaniem). Bądźmy tacy, jacy być powinniśmy. No właśnie, a jacy właściwie powinniśmy? Tacy, jak w mediach? Tacy jak w Kościele? Tacy jak Rodzice? Tacy jacy co?
    Co do mnie o wiele bardziej odpowiada mi niewymuszana naturalność, całe mnóstwo tonów, półtonów, cieni i odcieni bliżej niesprecyzowanych, ciekawych kolorów. Kreatywność nie musi polegać na ścieżce z płatków róż od wejścia na klatkę schodową ani na różach w ogóle. Cenię wieczory z dialogiem, ciekawym, trudnym, niedochodzącym do żadnego kompromisu. Zadziornym, ale konstruktywnym. Cenię świeże powietrze, kawałek własnego powietrza i własności w ogóle. Cenię sobie w związku swoją samotność, o ile brzmi w tym kontekście abstrakcyjnie. Cenię wspólne śniadania w piżamie i wczesne kolacje w niepościelonym łóżku przy sporach o to, co powinno aktualnie lecieć z głośnika. Cenię też masę rozmów o niczym, o promocji w Rossmanie, albo o teorii sygnałów, która doprawdy absolutnie mnie nie interesuje. Indywidualność każdego w związku i każdego związku w ogóle cenię najbardziej. Sztampy nawet mi się nie podobają. Walentynek nie obchodzę bez względu na bycie czy nie bycie w związku, nie musiałabym chyba mieć wielkiego wesela z białą, długą suknią i setką gości, nie chcę uzależniającej obecności nikogo. O świadomość apeluję do siebie i w ogóle do każdego, kto kiedykolwiek będzie się nad sprawą związków zastanawiać. O głęboką samoświadomość siebie, siebie nawzajem i relacji jaką chce się wspólnie stworzyć (albo jaką chce się tworzyć osobno, bo każdy patrzy na nią inaczej).
     Lubię tę ogromną przestrzeń (nie przepaść), którą można wypełniać słowem i czynem, którą można przedyskutować nie tylko na romantycznej kolacji. Nie bezkrytyczność a konstruktywną krytykę, nie idealizację, a głęboką akceptację, albo jej naukę. Nie usilną chęć upodobnienia się do siebie nawzajem, a czerpanie z siebie wzajemnie. Nie intymność wkraczającą w fizjologię, a intymność budowaną. Nie całkowity brak kłótni i problemów, a (Tato - powinieneś być dumny) wyciąganie wniosków. I wcale nie chcę wyprać takiej relacji z uczuć, z emocji także skrajnych, z łez i z rozwalającego szczęścia. Nie chcę pozbawiać takich relacji ważności, tylko może trochę chciałabym pewne jej pojmowanie zdemitologizować. Usłyszałam parę w swym życiu razy, że "wszędzie chodzę sama" (otóż nie wszędzie), że powinnam na coś zareagować inaczej, albo że przecież wspólne mieszkanie zabija tyle spontaniczności a na to przecież zbyt wcześnie (o proszę kolejny mit! Spontaniczność? Proszę bardzo ale niekoniecznie w kontekście nagłego wyjazdu do Sheratona w Sopocie). Wspólny kieliszek wódki zamiast wina o północy, albo scrabble na bezsenność są nieco bardziej inspirujące niż kolejne kino, zapewniam, a to tylko zalążek możliwości. 

A teraz dziękuję bardzo za uwagę, właśnie idę po wino. Nie wcale z powodu Walentynek. Tak ja, kobieta, nie facet (jak przystało na faceta według reguł tej gry). Wcale nie przeszkadza mi, że nie spędzę tego święta na romantycznej kolacji, że nie dostanę bukietu czerwonych różyczek albo kompletu czerwonej bielizny. Spędzę walentynki nad winem, z czekoladą, stanowczo bez świeczek. Co dalej - zobaczymy. 

P.S. Jedyny słuszny walentynkowy zwyczaj - kartki! 

     

czwartek, 2 lutego 2012

Żyj, baw się i pracuj!

Dzwonię do mamy (jest w Łodzi, je właśnie obiad gdzieś na Piotrkowskiej), mówi, że mróz ogromny i że zaraz pakują się z powrotem do pociągu. Ojciec mówi, że ostatnio oddał parę fajek i rękawiczki jakiemuś spotkanemu przy szpitalu bezdomnemu. Idzie lać okna gorącą wodą, bo mróz ściął a skończył się im węgiel i trzeba gdzieś go umieścić, w piwnicy. Myślę sobie, że o tej porze (gdyby nie niejaka Ola?) Marek byłby właśnie w Kosowie (chociaż jednak może nie bardzo, bo podobno rekrutacją rządzą plecy i kontakty). Szymborska umiera, właściwie umarła i pachnie mi od wczoraj w pokoju poezją, bo jednak taka śmierć uskrzydlać może na chwilę schowane głęboko natchnienie (które jednak całościowo wkładam w Barbarę Radziwiłłównę Felińskiego).Tak oto siedzę ja w Poznaniu, nad Wierszem do Legiów Polskich Godebskiego i oczekuję na cudowny egzamin z historii literatury. Agata próbuje przyswoić psychoakustykę w łóżku, a Michał rozpracowuję taktykę grając w czołgi. Dziwny jet ten świat, dziwniejszy nawet, niż Niemen mógł się spodziewać, a ja tkwię chyba aktualnie w samym jego środeczku, w epicentrum wydarzeń, które są, albo które być mogły. Ogarnę to wszystko zaraz po sesji, zbiorę do jednego dużego worka i posegreguję. Obiecuję. Tymczasem kawa smakuje jak woda a czekolada uspokaja nerwy. Nic prostszego! Żyj, baw się, pracuj i umieraj. Byleby po tym wszystkim pachniało w powietrzy podobnie (w ułamku chociaż podobieństwa), jak po Szymborskiej.




poniedziałek, 16 stycznia 2012

nagrzana prostownica

Takie poranki powinnam kasować z kalendarza i pamięci. Miałam ambitny zamiar, że będzie tutaj zawsze o czymś i zawsze spójnie i zawsze do przodu. Otóż dzisiaj nie będzie ani o czymś, ani spójne ani nawet do przodu. Lubię taki stan, kiedy już nie śpię ale jeszcze nie wstałam i lewituję gdzieś pod sufitem.

Będzie na szybko, bo prostownica grzeje się w łazience. Kolejny dzień niczego mi nie naprostuje, nie zdąży się nawet nagrzać bo zaraz się skończy, a właściwie urwie. Mój organizm gdzieś koło 23.00 znowu odmówi posłuszeństwa a świadomość i podświadomość zabiorą ostatni gram motywacji. Jak co wieczór. Zbliża się wielki smok a ja niczym szewczyk dratewka wypycham swoją owieczkę pozorami. Na darmo, bo wszyscy Mędrcy Świata Monarchowie Uniwersytetu Adama Mickiewicza nie gustują w wypchanych siarką owieczkach. I żyj tutaj normalnie. Z telefonem przy uchu, z facebookiem online, z internetowym dostępem do konta i z tostami robionymi w mikrofalówce (z ZBYT DUŻĄ ilością tostów jedzonych w ogóle!). Dodaj do tego wszystkiego jeszcze historię literatury, naukę o współczesnym języku polskim, i prawo prasowe (o zgrozo!) .  Nawet wczorajsza pielgrzymka po sklepach nie zmieniła kompletnie nic. Albo stałam się dziwne wybredna, albo na tych wieszakach wiszą same gówa (albo kosztują jak pół samochodu).
Ratunku. Chciałoby się powiedzieć, że się za czymś goni, albo gdzieś pędzi. Mój problem jednak tkwi w tym, że nie umiem ani gonić ani pędzić, a powolny krok albo stanie w miejscu działa na mnie destrukcyjnie. Nie przystają te wektory prędkości do siebie. Mój wektorek i wielki wektor miasta.