sobota, 14 kwietnia 2012

Kondony i Morze Czerwone

Pieczenie muffinek, malutkich, cieplutkich, pachnących wanilią babeczek jest najbardziej uroczym i pociągającym zarazem kuchennym zajęciem. Przypominają małe, słodkie mordki dzieci, które wyrastają pod wpływem ciepła piersi swojej mamy (piekarnika) i w poczucia bezpieczeństwa zapewniającego przez termoobieg. Roześmiane mordki muffinek z czekoladą. Bezczelnie słodkich, zamerykanizowanych. American Dream w polskiej kuchni.
Zalałam je wczoraj w żołądku hektolitrami wina i na deser zjadłam z ust pomarańczową pomadkę. Odparłam też atak najeźdźcy. Desant słów i gestów, obrona swojej nietykalności. Czasami nawet miła, wiesz, że Cię stać na coś więcej niż produkcja, masowy poród bliźniaczych dzieci-babeczek.

Poza tym zacznę naszać męski dres (w gwarze kujawsko-pomorskiej pluralia tantum: dresy). Dają poczucie bezpieczeństwa i dziwną świadomość delikatności i drobności swojego kobiecego ciała. Rozumiem już, czemu kobiety tak lubią wkładać na siebie męskie garnitury nie wspominając o chodzeniu i spaniu w męskich podkoszulkach (najlepiej założonych już przez właściciela, przesiąkniętych wonią pochodzącą z zapachowego centrum dowodzenia męskością, czyli karku i szyi). Zamiast zwiewnych sukieneczek w kwiatuszki, zamiast pończoszek i szpilek, obcisłych czerwonych kondoników na kobiece ciało męski dres, męskie koszulki i garnitur. Kto powiedział, że prezerwatywy są tylko dla mężczyzn, przecież istnieje cała masa kondonów dla kobiet, obcisłych, sztucznych flaczków dla ochrony kobiecego ciała - sukienek. Tyle, że pełnią odwrotną funkcję niż te męskie. Pobudzają chyba do produkcji plemników, miast zabijać środkiem plemnikobójczym. Dlaczego mamy się w nie ubierać, skoro nieskrępowana męskość (przez kontrast wskazująca na kobiecość) dresów i garniturów pozwala nam (mnie) poczuć się bardziej kobietą w kobiecie?

Dziękując za wczorajszy wieczór na Głogowskiej i użyczenie mi dresu (dresów - jestem jednak lokalnym patriotą), dziękując szczególnie za słowa o tym blogu (że niby ktoś go w ogóle czyta, w dodatku nie byle kto ;-)) idę do wanny, wyzuć się ze szlafroka, zmyć z swojego wnętrza i zewnętrza resztki czerwoności wczorajszego wina. Morze czerwone we mnie. Pora przywrócić sobie krystaliczną czystość. Nawlokę na siebie jakąś znoszoną koszulkę M. będzie mi bardziej kobieco i w dodatku bezpieczniej.



ta piosenka przypomina mi same najgorsze rzeczy. Ale jesteśmy przecież w ich temacie. E. w tym roku nie przyjeżdża do Polski, ogłaszam narodową żałobę na ulicy Kościerskiej, ten dom umiera powoli, albo lepiej, (mam nadzieję) przeobraża się oddając światu swoich mieszkańców po kolei, jeden po drugim. 10 lat temu Ojciec, później ja (na szczęście tylko fakultatywnie, z doskoku, sercem jestem wciąż w ogrodzie kwitnących wiśni widocznym z salonu), Babcia "wyprowadziła się" rok temu, zasnęła w tym domu zostając w nim na zawsze ale jednocześnie na zawsze z niego odchodząc. Parę miesięcy później z żalu odszedł nawet pies, a w ogrodzie nie ma już śladów małych psich łapek. Teraz, w wakacje będzie pusto bez E. i śniadań na słonecznym tarasie, bez wiecznych spotkań z tymi, którzy zgłaszają się na królewską audiencję z nią, a przy okazji ze mną. Myślę, że dość tych przeobrażeń. Kościerska niech pozostanie Kościerską. Dom niech będzie jak zwykle, lekko zabałaganioną czarą wspomnień i bezpieczeństwa nie tylko dla tych, którzy są tam fizycznie, ale też tych, którzy z niego odeszli. Pomimo nowych mebli i ścian wciąż jest jeszcze zabałaganiona, zagracona pomarańczowa sypialnia wchłaniająca w siebie każdą emocję od samego zbudowania tego kwadratowego klocka jakieś 40 lat temu..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz