sobota, 16 czerwca 2012

smakowity poranek

Jesteś smaczny, choć do Twojego smaku trzeba się przyzwyczajać powoli.

Jesteś smaczny, chociaż, żeby to poczuć trzeba mocno wgryźć się w Twój pachnący męskością kark.
Smaczny, bo smaczna jest też prawdziwa kawa, chociaż gorzka i wykręca język.
Jesteś smaczny, kiedy zjada się Ciebie partiami, małą, srebrną łyżeczką wydłubując to, co najsłodsze, jak wnętrze dojrzałej truskawki. 
Jesteś smaczny, choć czasami zbyt wytrawny, zbyt gorzki, nie na moje grubiańskie podniebienie. 
Czasami jesteś smaczny, chociaż przesadzasz z przyprawami, zasypujesz nimi to, co najprawdziwsze. 
Jesteś smaczny, chociaż masz w sobie coś z francuskiego cremee brulee. Trzeba lekko popukać twardą, ale delikatną skorupkę. Wnętrze jest już atłasowe i lejące,  opływa podniebienie i otula język. 
Kiedy śpisz smakujesz jak dziecko. Słodki, chłopięcy smak drewnianych wagoników kolejki dostanej pod choinkę. Żaden tam oklepany wieczny chłopiec, a raczej Kapitan Huk. Ale bajkowy, zmiękczony kolorową animacją. 

Lubię Twój smak.
Na ciepło i jako zimną przystawkę. Zimne nóżki w galarecie. Fontanna z gotowanych na parze ust.  Lubię Twój smak.
Zdecydowany, jednoznaczny, nie wątpiący w to, co najprawdziwsze.

wtorek, 12 czerwca 2012

Jestem gotowa na Euro.

Noszę w torebce okrągłe, blaszane pudełko z aniołkami. W środku tego pudełeczka noszę ze sobą śmierć w postaci sześciu niebieskich tabletek. Odkąd wyrwano mi zęba noszę tę przeciwbólową truciznę w niebieskiej torebce, w aniołkach. Jakby połknąć wszystkie naraz to pewnie znieczuliłyby na zawsze. Małe, niebieskie aniołki spokoju. Właściwie zabijać można także ołówkiem. Ale mimo wszystko, czuję się jak Leon Zawodowiec. Ciekawe, czy można być na znieczuleniowym haju. Odlot od nieodczuwania. Tak bardzo nie boli, że aż nie wiesz gdzie jesteś i kim chcesz być. Tak czy siak, czuję się tą znieczuleniową viagrą nieco skonfundowana. 

Poza tym na moich oczach dzisiaj wygrzmocił się jakiś rolkarz (a może to jednak dzisiaj nazywa się jakoś inaczej?). Specjalnie aż przystanęłam, żeby policzyć schody, z których spadł. To nie lada sztuka z taką brawurą chcieć lotem pokonać 10 schodków. Przekoziołkował pod parkiem Willsona i podturlał się prawie pod sam przystanek. Wstał szybko i się uśmiechnął (nie wiadomo, czy skok, czy uśmiech był bardziej brawurowy). Gdybym nie była sobą, to podejrzewałabym długość moich spodenek o ten jego nagły przyrost adrenaliny. No ale, jestem sobą. Poza tym jest przecież gorąco, a ja park miejski traktuję niejako jak własny ogród rozsiadając się na samiuśkim początasku sesji na białej ławce z truskawkami w papierowej torebce (w ilości odpowiadającej kwocie 99. groszy) z Gretkowską w łapie (tak wiem, obiecałam, że teraz tylko pozytywizm). Zdradziłam pozytywizm. W dodatku z kobietą. Wstyd mi. W ramach ukarania za tę swoją nieznośną lekkość ducha moja stopa niedługo się ukruszy, odpadnie, dokona samoamputacji. Sączy się mi z niej lepkie życie, czasami czerwone jak krew, czasami ropiejące wątpliwościami, czasami będące bezbarwnym osoczem. Krew i woda z mojej pięty. Od zarania moich dziejów. 21 lat temu przez piętę właśnie mi życie do organizmu próbowano wtoczyć na nowo przez transfuzję maminej krwi. Dzisiaj doszła do niej ropa i osocze - rześki znak mej żywotności. 

Tak więc idę zmyć z siebie resztki życia i zasiąść przed komputerem. W narodowe barwy jestem już ubrana. Moja pięta o to dba. Od tygodnia przygotowuje się na Euro.


"I have my jeans and wallet!"


czwartek, 7 czerwca 2012

Na co feministkom budowanie mostów?

Dzisiaj znowu konkretnie, żadnego wybebeszania. Może tylko troszkę, troszeczkę.
No i, zgodnie z obietnicą, tę desperacką notkę dedykuję Magdzie K. w mojej świadomości Kopczance. Chociaż nie wiem, czy można być ucieszonym z dedykacji przed takim bulwersem. Ale jednak, Kopczanko, to dla Ciebie za wierność w czytaniu xD


1. Czy feminizm jest potrzebny? 
            Nie wiem. Zależy kto co pod pojęciem rozumie. Nóż mi się otwiera jednak w kieszeni, kiedy słyszę, że w naszym kraju nie ma czego robić podsłuchując pół godziny wcześniej opowiadaną z godnością historię pt. Kobieta z dzieckiem i jej pracodawca (niedoszły). Z godnością, bo to jedyne można zachować mając już dwudziestoletniego syna, wytrawne wykształcenie i kurs komputerowy w pośredniaku za sobą. Dodajmy, że kurs robiony po to, żeby móc pracować gdziekolwiek, w urzędzie, dla państwa, które nie pozwala samo sobie stawać się lepszym. Ulepszać się  poprzez wykwalifikowanych pracowników w tym, w czym się kwalifikowali, NIE w pośredniaku. Logiczne? Otóż mówię jak z ambony, że im prościej, tym lepiej
       Cały czas nie rodzi się tutaj (w Polsce) po ludzku (tutaj przypis: nie rodziłam, ale mam uszy, oczy i intelekt), cały czas w ogóle boi się rodzić, zachodzić w ciążę i wychowywać. Ja osobiście bałabym się zachodzić teraz w ciążę. Bałabym się nawet pobrania krwi, ponieważ, jak ostatnio mnie poinformowano, odebranie wyników jest niemożliwe. Krew przecież krzepnie a skrzepów nie badają. Należy zatem krew pobrać jeszcze raz. Sprezentuję NFZ-owi na gwiazdkę, tak w czynie społecznym dużą lodówkę z Media Markt (on przecież jest NIE DLA IDIOTÓW). 
         Nigdy nie byłam typem narzekacza na własne państwo (w końcu można być COSMO - nic mnie tutaj nie trzyma). Mimo wszystko jednak, nie chcę, nie będę siedzieć cicho. I nie chodzi o patos, o cierpienie, o nierówność. Chodzi o normalność. O rozwój, o przyrost naturalny, o to, żeby posiadanie (dziecka się nie posiada, mówię po raz enty) dzieci nie było jednocześnie wyklęciem z towarzystwa, społeczeństwa a branie urlopu tacierzyńskiego (nie wiem czemu zapisuję to kursywą?!) skazaniem na banicję w pracy. Mamo to JA! M jak Mama! T jak TATA. Tato ja też tutaj jestem! Albo raczej: Kolego Tatusia, pozwól mu być ojcem, nie samcem alfa służącym do szybkiego zapładniania. I znowu powtarzam, że tradycyjny podział życia jest ok, jeżeli odpowiada wszystkim udziałowcom w tym życiu. Co więcej, pozostawianie swojego nazwiska po ślubie nie jest zbrodnią (na litość Boską! Ponoć jest!) To jeszcze nie feminizm. 
          Co prawda wszelkie feministyczne ruchy same robią sobie pod górkę. Jestem świadoma wszystkiego, co napisałam i wątpliwe, żeby mój punkt widzenia w tej sprawie uległ kiedykolwiek zmianie. Szkoda tylko, że przez to dostanę wlepkę (a raczej mogłabym dostać, gdyby ktoś to czytał) feministki z ambicjami biegania po ulicy bez stanika (pozdrawiamy mój ULUBIONY FEMEN), albo morderczyni dzieci, tudzież organizatorki manify. Nie głosuję na Partię Kobiet (której zresztą już prawie nie ma), jestem absolutnie pro life, ba, nawet chodzę do kościoła, co więcej (to dopiero kontrowersja!) uważam siebie za katoliczkę na poziomie świadomym, nie tylko rytualnym. Mimo tego nie chce mi się ostatnio być grzeczną. Nie w tej kwestii. Tak owszem, poczytność mam tutaj mała, znikomą, niemal żadną (nie jest to więc blog, zajęcia z WOK-u mówią, że do jego zaistnienia potrzebna jest interakcja). Jednak jeżeli mogę mieć chociaż świadomość, że napisałam o czymś, co ma chociaż możliwość być przeczytanym przez więcej niż dwie osoby, zapewniam - warto. 

2. Czy naprawdę znowu mam się spowiadać z własnego umysłu? Przepraszać naród, że nie będę inżynierem? Tłumaczyć narodowi, że mimo tego, że nim nie będę, że nie będę również przedszkolanką, ani nauczycielem (chociaż tutaj nie mów hop...) to jednak do czegoś mogę się nadać?! Oficjalnie więc przepraszam lekarzy, inżynierów, prawników, ekonomistów, i wszystkich innych z perspektywami na przyszłość, że ja takowych ponoć NIE MAM. Będę chodzić do pośredniaka, będę czytać demotywatory o polonistkach, humanistkach i innych. Obiecuję, spokornieję i zrozumiem wreszcie to, że zero ze mnie pożytku i nie będę miała studiów a tylko PAPIER. Mało zresztą warty. Będę rozprawiać do ściany o Gauginie oraz Chagallu, z przerwami na teorię literatury no i oczywiście POEZJĘ. To przecież niepotrzebne, bez sensu, sztuka dla sztuki a i sztuka dzisiaj nie potrzebna. No chyba, że Doda, albo Adele (to już lepsze, bardziej na czasie i soft, no i z klasą).

A teraz z nocnikiem z kawą (chociaż takiej ilości by i nocnik nie pomieścił) oddam się bezużytecznej lekturze książki. Nie naprawię nią przecież mostu. Za to też mam przepraszać? Wiem, nie powinnam. Wystarczy tylko, jak przestanę się odzywać.

Na sam koniec milczący i rozleniwiony kot Edward o poranku. Wstrętna bestia, ale jak nie drapie to można nawet pokochać.