środa, 29 lutego 2012

Właściwie to wiem co chciałabym napisać i właściwie to potrzebowałabym kogoś, kto umiałby za mnie poukładać te myśli w słowa. Kogoś, kto powkładałby mi do mózgu, że nie jest ze mną najgorzej i kogoś kto wytrząsłby ze mnie wszystkie negatywne myśli. Nie da się? No nie za bardzo.
Ale da się za to zrobić znowu kawę i oprzeć się znowu papierosom, których przecież nawet nie mam. Oprzeć się chęci, żeby mieć chęć.
A mam ochotę na zbyt wiele rzeczy.

P.S. Po ostatnich zajęciach z wiedzy o kulturze zdałam sobie sprawę z tego, że cała jestem kiczowata a chcąc nie być powinnam chyba chodzić w ubrana w czarny golf i czarne spodnie i w ogóle zrezygnować z nabywania rzeczy pochodzących z masowego obiegu. Można dzisiaj do mnie mówić kitsch girl (po angielsku, żeby było bardziej kiczowato)

poniedziałek, 20 lutego 2012

Kolorowa chusta w kwiaty i nowe laczki.

Spostrzeżenia z dziś:
     Folklor ciągle żywy. Na Podhalu już w ogóle. Dzisiaj w podhalańskim Tesco (sprzedają w nim również oscypki) pani w puchowej, czerwonej kurtce, eleganckich kozaczkach, ale z góralską chustą na głowie.
     Poza tym sprostowanie wczorajszego psiego smalcu i mojego zbulwersowania, które wywołało zbulwersowanie wszystkich innych. Pan Busiarz to bajkopisarz. Zapewne o psim smalcu tutaj dawno zapomniano. Możliwe. Ale samo mówienie o tym w taki sposób jest już dla mnie powodem do niepokoju. Po drodze do naszej starej, drewnianej chaty mijamy redakcję Dziennika Podhalańskiego. Gdyby tylko mieć więcej pewności siebie i  pewności zawodu można by wejść i pogadać. Brak mi jednak samozaparcia. Mijam Dziennik i wracam do chaty.
     Czytając rano Gretkowską, znalazłam fenomenalny fragment. Apropos związków i paru notek wstecz:
Po czterdziestu latach małżeństwa Rodzicom wspólny obieg miłosny przerósł chyba we wspólny obieg sercowo - zdrowotny. Są najszczęśliwsi, kiedy dostają razem skierowanie do szpitala. Nie muszą się rozstawać. Zabierają papcie i szachy Po powrocie idą do miejskiej biblioteki i to zdrowsze wspina się na drugie piętro po nowy zapas książek. Bardziej chorowite czeka na dole i się dotlenia.
     Dzisiaj przed wieczornym drinkowaniem mierzenie ciśnienia. Charakterystyczna cecha pokolenia 50+ jest taka, że zamiast tabletek antykoncepcyjnych zabierają ze sobą na takie wyjazdy tabletki na nadciśnienie. Wniosek numer dwa: pokolenie 50+ ma też to do siebie, że umie bawić się na takich wyjazdach (w przeciwieństwie do pokolenia 20+) znacznie lepiej. Wniosek numer trzy: trzeba się od tego pokolenia jeszcze dużo nauczyć.






   

niedziela, 19 lutego 2012

Mentalny detoks

     Zakopane. 12 godzin pociągiem z Poznania. Przedziały - klitki, każdy ma swoją indywidualną pryczę, takie kuszetki przypominają mi (jakkolwiek bardzo chcę się tego skojarzenia pozbyć) prycze w obozach koncentracyjnych. Wysiadając mam wrażenie, że zaraz z radości i ulgi pocałuję zakopiańską ziemię. Moje ciało jest po podróży i dwunastogodzinnym przewalaniu się po przedziałowej pryczy sflaczałe i zmęczone, śnieg na szczęście konserwuje i umęczone ciała, i umysły i nawet drogi oddechowe podczas kataru. 
     Wieczorem kulig. Dzisiejsza turystyka chwilami wydaje się być kuriozalna. Jesteśmy blisko natury, konie, sanie, świeżutki nawóz. Przejeżdżamy tą naturalnością obok McDonalda, w ręku trzymamy pochodnie. Pochodnie ful wypas, najwyższa technologia, nie gasną, a jak jednak zgasną wystarczy potrząsnąć i momentalnie zapalają się na nowo. Pod płozami biegają psy. Góral - Woźnica na ostrym rauszu, przetrawioną śliwowicą zione aż w saniach. Przynajmniej wesoły, podśpiewuje coś pod nosem i próbuje rozpocząć jaką sensowną rozmowę. Nie wychodzi. Nie rozumiemy. Czuję się, jakby mówił do mnie po chińsku z niemieckim akcentem. Za nami jeszcze z osiem sań z pochodniami. Ludzie jadą, cieszą się, w końcu wrzeszczą, bo sanie przewracają się i upadają w zaspę. Cisza, później śmiech. A tamten woźnica był akurat trzeźwy. Cóż za paradoks. Tutaj panuje chyba od lat logika paradoksu. Od zawsze, na zawsze z dziada pradziada.
    Później szałas (też nowoczesny, ogrzewany, z grillem i kiełbaskami w środku). Do tego grzane wino prosto z plastikowego baniaczka (wygląda jak baniak na wodę mineralną w jakiejś korporacji). Bajka. Bliziutko natury, survivval normalnie (chociaż w saniach na kolanach  barania skóra - sztuczna). 
     Po kuligu wracamy do domu. Kierowca busa (o zgrozo!) w drzwiach ma otwartą butelkę whisky. Lekko panikujemy, ale nie czuć od niego alkoholu. Historie za to z wysokiej półki. O psim smalcu - podobno dobry na wszystko. Wszystkie zakopiańskie dzieci się na nim chowają. Chyba coś przeoczyłam, albo przyśniło mi się tylko, że to XXI wiek. Ludzie nie chcą jeść schabowego a kurczakom w hodowlach wycina się płat mózgu, żeby nie czuły bólu przed ubojem (tworzą się z nich wtedy takie kurczakowe roślinki) a Pan Busiarz mi tutaj o psim smalcu. Litości!

      Ostatnio wyczytałam u Gretkowskiej (skądinąd antropolożki), że folklor najwyraźniej i najpełniej świadczy o kulturze narodu. Na Pohalu naród skutecznie uświęcony śliwowicą i nasmarowany psim smalcem. 
Wniosek na dziś: kocham Zakopane i Tatry, mniej kocham za to górali. Oprócz ładnych strojów ludowych nie inspirują mnie ani psim smalcem, ani chronicznym alkoholizmem. 

     Tegoroczny wyjazd to psychiczny, mentalny i fizyczny detoks. Mój organizm wziął ten detoks bardzo dosłownie, wyrzuca z siebie toksyny wraz z katarem. 

czwartek, 16 lutego 2012

Zadowalające usprawiedliwienie

Wczoraj długi poranek z zasuniętymi roletami. Zwlekam się jakoś z łóżka, właściwie zostaję zwleczona przez zapalenie światła i pytanie, czy ta bluzka może być do tych spodni. Nie ma chleba. Tym razem są jednak płatki i jest mleko - jest i śniadanie. W niebieskim pokoju chlew jak w najlepszej oborze. Uroczy dzień, z perspektywą gramatyki opisowej w tle. Dlaczego nie umiem już się stresować przed egzaminem? No dlaczego pytam?
Tak więc w ramach braku stresu kawka, płatki, serial.
Później uczelnia i moje dziwne kozaki na obcasie. No nie wiem doprawdy co mnie podkusiło bo mróz i śnieg i lód. WSZĘDZIE. Człapię więc, potykam się, ludzie myślą, że chyba od rana piję. No ale idę.Na światłach mam ograniczone pole widzenia bo owijam się w kaptur. Widzę tylko kobietę obok z czarną siatką Thank God I'm Women. No tak, thank thank, gdybym nie była kobietą to nie męczyłabym się w tych butach. (czy wszystko ze mną w porządku, skoro ostatnio trochę mi wszystko jedno w co się ubieram i jak wyglądam?).
     Bistro, wykład, następny wykład (już tylko w tle bo my już w Dublinerze na grzanym winie - kiedyś podawali większe porcje i z większym plastrem pomarańczy). Wracam do domu, przepraszam, człapię do niego. Znowu uroczy bałaganik. Robimy z Michałem nudne spaghetti. Pytam go znad patelni, czy jesteśmy już nudni do szpiku kości. Odpowiada śmiejąc się, że nawet gdyby, to dla takiego spaghetti warto.
Oj warto. Teraz za oknem znowu śnieży a ja w czerwonym kocu przed komputerem czuję się jak Królowa Śniegu. Wejdę taka Lodowa Dama na egzamin z nauki i współczesnym języku polskim. I jeszcze te dziwne smsy. Po co ja tutaj o tym piszę? Chyba tylko po to, żeby mieć zadowalające usprawiedliwienie, kiedy już zacznę się na siebie wściekać, że nie uczę się do egzaminu.

wtorek, 14 lutego 2012

Walentynkowy post z czerwonymi serduszkami

     Tak owszem, będzie o związku, jak na Dzień św. Walentego przystało. Odnoszę wrażenie, szczególnie podczas rozmów typu: "no a Ten Mój (ale kto Twój? co Twój?) to nie lubi jeść szpinaku, tak tak, bardzo jest Ten Mój męski (nie jest pantoflem!) i ostatnio kupiłam mu ładną, nową koszulę", że w ogóle pojmuję kwestię spędzania z kimś swojego życia nieco inaczej?
     Pokutuje nam w społecznej świadomości (i podczas takich rozmów) "M jak Miłość" oraz "Magda M", piosenki ślicznych panienek o miłosnej aureolce nad głową zakochanych, medialna przesłodka i arcyprzyjemna indoktrynacja rzeczywistości. Możliwe, że w ogóle landrynkowe media, landrynkowa literaturka nam wrosła już w psychikę (zaznaczam - piszę NAM) do tego stopnia, że nie widzimy, że może być inaczej i doceniamy już tylko ciepełko zapalonych świeczek, obiad w fajnej restauracji, spacer nocą, albo "dobry seks" (ktoś w ogóle wie, co znaczy w tym uniwersalnym przypadku to "dobry"? Absolutnie przyjemny? Absolutnie zaspokajający? Absolutnie romantyczny?). W ogóle chcemy postrzegać związek jako coś absolutnego, czarno-białego, emocjonalną, czy raczej emocjonującą symbiozę w znaczeniu granicznym (albo idealnie, albo rozpacz i kryzys). Przecież jesteśmy razem, na teraz, na zawsze, na nigdy. Przecież musimy razem oddychać, wiecznie trzymać się kurczowo za ręce, ładnie z sobą wyglądać, oglądać z sobą ładne filmy, w ogóle chodzić do kina, mieć mnóstwo wspólnych zainteresowań i spędzać razem każdą wolną chwilę, no a już o wspólnym chodzeniu na każdą imprezę nie wspominając (od imienin cioci Zdzisi zaczynając a na popijawie na polibudzie kończąc).
    Nie chodzi przecież o to, że to wyznaczniki każdego złego związku. To symptomatyczne objawy czegoś, co zbliża się do komercjalizacji (moim skromnym przynajmniej zdaniem). Bądźmy tacy, jacy być powinniśmy. No właśnie, a jacy właściwie powinniśmy? Tacy, jak w mediach? Tacy jak w Kościele? Tacy jak Rodzice? Tacy jacy co?
    Co do mnie o wiele bardziej odpowiada mi niewymuszana naturalność, całe mnóstwo tonów, półtonów, cieni i odcieni bliżej niesprecyzowanych, ciekawych kolorów. Kreatywność nie musi polegać na ścieżce z płatków róż od wejścia na klatkę schodową ani na różach w ogóle. Cenię wieczory z dialogiem, ciekawym, trudnym, niedochodzącym do żadnego kompromisu. Zadziornym, ale konstruktywnym. Cenię świeże powietrze, kawałek własnego powietrza i własności w ogóle. Cenię sobie w związku swoją samotność, o ile brzmi w tym kontekście abstrakcyjnie. Cenię wspólne śniadania w piżamie i wczesne kolacje w niepościelonym łóżku przy sporach o to, co powinno aktualnie lecieć z głośnika. Cenię też masę rozmów o niczym, o promocji w Rossmanie, albo o teorii sygnałów, która doprawdy absolutnie mnie nie interesuje. Indywidualność każdego w związku i każdego związku w ogóle cenię najbardziej. Sztampy nawet mi się nie podobają. Walentynek nie obchodzę bez względu na bycie czy nie bycie w związku, nie musiałabym chyba mieć wielkiego wesela z białą, długą suknią i setką gości, nie chcę uzależniającej obecności nikogo. O świadomość apeluję do siebie i w ogóle do każdego, kto kiedykolwiek będzie się nad sprawą związków zastanawiać. O głęboką samoświadomość siebie, siebie nawzajem i relacji jaką chce się wspólnie stworzyć (albo jaką chce się tworzyć osobno, bo każdy patrzy na nią inaczej).
     Lubię tę ogromną przestrzeń (nie przepaść), którą można wypełniać słowem i czynem, którą można przedyskutować nie tylko na romantycznej kolacji. Nie bezkrytyczność a konstruktywną krytykę, nie idealizację, a głęboką akceptację, albo jej naukę. Nie usilną chęć upodobnienia się do siebie nawzajem, a czerpanie z siebie wzajemnie. Nie intymność wkraczającą w fizjologię, a intymność budowaną. Nie całkowity brak kłótni i problemów, a (Tato - powinieneś być dumny) wyciąganie wniosków. I wcale nie chcę wyprać takiej relacji z uczuć, z emocji także skrajnych, z łez i z rozwalającego szczęścia. Nie chcę pozbawiać takich relacji ważności, tylko może trochę chciałabym pewne jej pojmowanie zdemitologizować. Usłyszałam parę w swym życiu razy, że "wszędzie chodzę sama" (otóż nie wszędzie), że powinnam na coś zareagować inaczej, albo że przecież wspólne mieszkanie zabija tyle spontaniczności a na to przecież zbyt wcześnie (o proszę kolejny mit! Spontaniczność? Proszę bardzo ale niekoniecznie w kontekście nagłego wyjazdu do Sheratona w Sopocie). Wspólny kieliszek wódki zamiast wina o północy, albo scrabble na bezsenność są nieco bardziej inspirujące niż kolejne kino, zapewniam, a to tylko zalążek możliwości. 

A teraz dziękuję bardzo za uwagę, właśnie idę po wino. Nie wcale z powodu Walentynek. Tak ja, kobieta, nie facet (jak przystało na faceta według reguł tej gry). Wcale nie przeszkadza mi, że nie spędzę tego święta na romantycznej kolacji, że nie dostanę bukietu czerwonych różyczek albo kompletu czerwonej bielizny. Spędzę walentynki nad winem, z czekoladą, stanowczo bez świeczek. Co dalej - zobaczymy. 

P.S. Jedyny słuszny walentynkowy zwyczaj - kartki! 

     

czwartek, 2 lutego 2012

Żyj, baw się i pracuj!

Dzwonię do mamy (jest w Łodzi, je właśnie obiad gdzieś na Piotrkowskiej), mówi, że mróz ogromny i że zaraz pakują się z powrotem do pociągu. Ojciec mówi, że ostatnio oddał parę fajek i rękawiczki jakiemuś spotkanemu przy szpitalu bezdomnemu. Idzie lać okna gorącą wodą, bo mróz ściął a skończył się im węgiel i trzeba gdzieś go umieścić, w piwnicy. Myślę sobie, że o tej porze (gdyby nie niejaka Ola?) Marek byłby właśnie w Kosowie (chociaż jednak może nie bardzo, bo podobno rekrutacją rządzą plecy i kontakty). Szymborska umiera, właściwie umarła i pachnie mi od wczoraj w pokoju poezją, bo jednak taka śmierć uskrzydlać może na chwilę schowane głęboko natchnienie (które jednak całościowo wkładam w Barbarę Radziwiłłównę Felińskiego).Tak oto siedzę ja w Poznaniu, nad Wierszem do Legiów Polskich Godebskiego i oczekuję na cudowny egzamin z historii literatury. Agata próbuje przyswoić psychoakustykę w łóżku, a Michał rozpracowuję taktykę grając w czołgi. Dziwny jet ten świat, dziwniejszy nawet, niż Niemen mógł się spodziewać, a ja tkwię chyba aktualnie w samym jego środeczku, w epicentrum wydarzeń, które są, albo które być mogły. Ogarnę to wszystko zaraz po sesji, zbiorę do jednego dużego worka i posegreguję. Obiecuję. Tymczasem kawa smakuje jak woda a czekolada uspokaja nerwy. Nic prostszego! Żyj, baw się, pracuj i umieraj. Byleby po tym wszystkim pachniało w powietrzy podobnie (w ułamku chociaż podobieństwa), jak po Szymborskiej.