poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Sen nocy wiosennej (letniej).

Sen smakuje najlepiej w dzień. Kiedy dodatkowo jest to dzień upalny, wtedy sen jest bardzo łapczywy, nachalny. Mózg wychładza się z fizycznego, myślowego przegrzania. W piątek był pierwszy upalny dzień. Zasnęłam w osobowym pociągu do Bydgoszczy na ramieniu M. Chłonęłam spod oczu ciemność, oblewam nią myśli. Chłodzenie peryferii podświadomości i centrum dowodzenia: świadomości.

Poza tym wiosna mnie zemdliła. Innymi słowy miewam wiosenne mdłości od zapachu kwitnących drzew. Taki wiosenny, ostatni trymestr ciąży. W końcu Lato urodzi się już za chwilę. Właściwie już się rodzi w głębokich bólach, w skrętach mojej Macicy. Czym winna żywić się Kobieta będąca w ciąży, mająca urodzić Lato? Soczystą zielenią trawy? Żółtym, pożywnym rzepakiem? Tego roku, po tej wiosennej ciąży Lato będzie chłopcem. Natura promienieje. Meteorologia nie jest jak widać taka trudna i skomplikowana a usg niepotrzebne do stwierdzenia płci dziecka. W tym roku Lato będzie ślicznym chłopcem.

środa, 25 kwietnia 2012

Poezja konieczności

Duszno mi, ciągle mi duszno. Mam jakąś monomanię otwartych okien. Gdzie wchodzę, to otwieram i wietrzę i wietrzę i ciągle mi duszno. I idę ulicą i rozpinam płaszcz i marynarkę i najchętniej cała bym się rozpięła, rozebrała z tej duchoty, z tej monomanii duszności.

Jadę dzisiaj czternastką na uczelnię, wysiadam na Towarowej i co widzę? Ośmiu czy dziewięciu chłopa nad uruchomioną właśnie fontanną (restaurowana przez całą jesień i zimę, widać aż do teraz). Cieszą się te chłopy jak małe dzieci, jakby im kolejkę elektryczną mama kupiła. Jest woda, jest fontanna, jest rześko (i nie jest duszno!). Może im się ta fontanna kojarzy z morzem wódki? Albo po prostu odczuwają dogłębne samozadowolenie. Doprowadzili ją do wytrysku. Fontannę znaczy. Są genialni. Idealni. Samowystarczalni.

Poza tym czytam w pociągu Wysokie Obcasy. Artykuł o antyfeministkach. Jedyny wniosek: jakie to dziwne i pokręcone, jak bardzo niezrozumiałe że kobiety same ze sobą kłócą się o to kim są a raczej jakie być powinny, albo jakie być chcą i bynajmniej nie dotyczy to dzieci, prawa do pracy, antykoncepcji czy aborcji, ale (o ironio!) sposobu na bycie własną płcią. Może chociażby tylko przez wzgląd na to pora uświadomić sobie, że coś jednak jest nie tak? (dla wszystkich zaangażowanych za bardzo: nie piszę o swoim stanowisku w sprawie tych sporów, tylko o tym, że one w ogóle są)

O pisaniu pracy rocznej z historii literatury:
takie to pisanie nie jest wcale gładkie, przyjemne, rozwijające (chociaż to akurat zależy chyba od tego, o czym się pisze). Takie pisanie przypomina bardziej przedzieranie się przez kłujący tekst. Maczeta umysłu tnie liany słów torując drogę dla sensu. Tak właśnie zmagam się z tekstem, sobą, studiami i pracą roczną. Proszę o życzenia powodzenia i wyjścia z tej potyczki bez szwanku.

Gretkowska na dziś:
"Może przypadek to poezja konieczności?"

czwartek, 19 kwietnia 2012

Jesteś moją mortadelą

Wyrób kawopodobny. W kubku resztka rozpuszczalnej z wczoraj, cukru nie ma, rozpuszczalnej też już nie. Ale jest zimna sypana po M. z rana. No to dolewam do wczorajszej, zimnej rozpuszczalnej przez sitko, bo fusy napełniają mnie odrazą. I piję. I mam dreszcze. I patrzę przez kuchenne okno i wchłaniam w siebie to miejsce i kradnę z niego i smaki i widoki i zapachy. I dzisiaj wieczorem znowu wyjdę sama na spacer, żeby najeść się tymi kamienicami, uliczkami i klimatem. Nawet poranna kawa się komplikuje, jak widać.

Tymczasem puszczam sobie piosenkę mojej młodości. Proszę bardzo. Ta piosenka ma smak pierwszej wódki i pierwszej porażki i wiejskiej burzy i jeziora. Teraz niestety mam już i cellulit (wtedy wchodząc na stołek jeszcze go nie dostrzegałam, żadna z nas zresztą jeszcze nie), wódka mniej mi już smakuję, teraz już nawet nie boję się papierosów i teraz już wiem, że wypływanie na środek jeziora starą łódką podczas burzy nie jest najlepszym pomysłem. Szczerze mówiąc wolałam jednak tamtą niewiedzę.

środa, 18 kwietnia 2012

Chropowatości

Białe wino, biała kiełbasa w zapiekance  i biała róża. M. ma nawet na sobie białą koszulkę. Ja zresztą też. Wieczór pasuje sam do siebie, pomimo nawet wykładu na którym zapomniałam się zjawić. Nic nie zagraża świętemu spokojowi, złudzeniu spokojności unoszącemu się w powietrzu. Kroję pietruszkę. Puszcza zielone soki, które mieszają się na zielonej desce do krojenia z sokami z papryki. Miły wieczór. Niczym nie zmącony wieczór na Łazarzu, który z wieczoru na wieczór, ze spaceru na spacer wydaje mi się coraz bardziej fascynujący.


P.S. Co tam szklane domy. Właśnie dziś wieczór narodziło się we mnie, w nas marzenie mieszkania w drewnianym. Z psem, kotem i kominkiem. I lasem za oknem i poranną kawą na tarasie. Skąd w ludziach to pragnienie sielanki? Chropowatości przecież też są inspirujące.

sobota, 14 kwietnia 2012

Tchu mi brak

Są takie chwile w życiu, takie jak ta właśnie, kiedy stan umysłu jest uzależniony od smaku wina (którego ostatnio w moim krwioobiegu za dużo) i od papierosowego dymu (którego z kolei w moich płucach od dawna brak). 
Tchu też mi brakuje a to dopiero początek maratonu. Trasa mojego ma kształt koła. Pustego chwilowo w środku. Wyścigi mam w głowie, derby umysłu. Prześcigają się moje myśli w swojej niewiedzy i niepewności. I co dalej? Kółka się nie kończą, są nieskończoną całością. 

To już drugi dzisiaj raz jak kastruję słowem moje myśli wycinając z nich efemeryczną płeć i ubierając w fizyczną postać tekstu. Jutro długi dzień. Znów stawiamy kruchy domek z kart. 


P.S. Spotkałam swój Desant w dzisiejsze słoneczne popołudnie na samym środku ulicy Głogowskiej. Zawstydził się Bidulek. Co alkohol robi z człowiekiem, co alkohol robi z człowieczymi potrzebami. Pęcznieją takie potrzeby po alkoholu w człowieku jak wczorajsze tanie (ponoć) parówki w cieście francuskim nieco zbyt długo trzymane w piekarniku. I masz klops (parówkę). Napuszoną, nadmuchaną, poalkoholową potrzebę pseudobliskości. Szczęśliwie zdesantowaną przeze mnie.


Kondony i Morze Czerwone

Pieczenie muffinek, malutkich, cieplutkich, pachnących wanilią babeczek jest najbardziej uroczym i pociągającym zarazem kuchennym zajęciem. Przypominają małe, słodkie mordki dzieci, które wyrastają pod wpływem ciepła piersi swojej mamy (piekarnika) i w poczucia bezpieczeństwa zapewniającego przez termoobieg. Roześmiane mordki muffinek z czekoladą. Bezczelnie słodkich, zamerykanizowanych. American Dream w polskiej kuchni.
Zalałam je wczoraj w żołądku hektolitrami wina i na deser zjadłam z ust pomarańczową pomadkę. Odparłam też atak najeźdźcy. Desant słów i gestów, obrona swojej nietykalności. Czasami nawet miła, wiesz, że Cię stać na coś więcej niż produkcja, masowy poród bliźniaczych dzieci-babeczek.

Poza tym zacznę naszać męski dres (w gwarze kujawsko-pomorskiej pluralia tantum: dresy). Dają poczucie bezpieczeństwa i dziwną świadomość delikatności i drobności swojego kobiecego ciała. Rozumiem już, czemu kobiety tak lubią wkładać na siebie męskie garnitury nie wspominając o chodzeniu i spaniu w męskich podkoszulkach (najlepiej założonych już przez właściciela, przesiąkniętych wonią pochodzącą z zapachowego centrum dowodzenia męskością, czyli karku i szyi). Zamiast zwiewnych sukieneczek w kwiatuszki, zamiast pończoszek i szpilek, obcisłych czerwonych kondoników na kobiece ciało męski dres, męskie koszulki i garnitur. Kto powiedział, że prezerwatywy są tylko dla mężczyzn, przecież istnieje cała masa kondonów dla kobiet, obcisłych, sztucznych flaczków dla ochrony kobiecego ciała - sukienek. Tyle, że pełnią odwrotną funkcję niż te męskie. Pobudzają chyba do produkcji plemników, miast zabijać środkiem plemnikobójczym. Dlaczego mamy się w nie ubierać, skoro nieskrępowana męskość (przez kontrast wskazująca na kobiecość) dresów i garniturów pozwala nam (mnie) poczuć się bardziej kobietą w kobiecie?

Dziękując za wczorajszy wieczór na Głogowskiej i użyczenie mi dresu (dresów - jestem jednak lokalnym patriotą), dziękując szczególnie za słowa o tym blogu (że niby ktoś go w ogóle czyta, w dodatku nie byle kto ;-)) idę do wanny, wyzuć się ze szlafroka, zmyć z swojego wnętrza i zewnętrza resztki czerwoności wczorajszego wina. Morze czerwone we mnie. Pora przywrócić sobie krystaliczną czystość. Nawlokę na siebie jakąś znoszoną koszulkę M. będzie mi bardziej kobieco i w dodatku bezpieczniej.



ta piosenka przypomina mi same najgorsze rzeczy. Ale jesteśmy przecież w ich temacie. E. w tym roku nie przyjeżdża do Polski, ogłaszam narodową żałobę na ulicy Kościerskiej, ten dom umiera powoli, albo lepiej, (mam nadzieję) przeobraża się oddając światu swoich mieszkańców po kolei, jeden po drugim. 10 lat temu Ojciec, później ja (na szczęście tylko fakultatywnie, z doskoku, sercem jestem wciąż w ogrodzie kwitnących wiśni widocznym z salonu), Babcia "wyprowadziła się" rok temu, zasnęła w tym domu zostając w nim na zawsze ale jednocześnie na zawsze z niego odchodząc. Parę miesięcy później z żalu odszedł nawet pies, a w ogrodzie nie ma już śladów małych psich łapek. Teraz, w wakacje będzie pusto bez E. i śniadań na słonecznym tarasie, bez wiecznych spotkań z tymi, którzy zgłaszają się na królewską audiencję z nią, a przy okazji ze mną. Myślę, że dość tych przeobrażeń. Kościerska niech pozostanie Kościerską. Dom niech będzie jak zwykle, lekko zabałaganioną czarą wspomnień i bezpieczeństwa nie tylko dla tych, którzy są tam fizycznie, ale też tych, którzy z niego odeszli. Pomimo nowych mebli i ścian wciąż jest jeszcze zabałaganiona, zagracona pomarańczowa sypialnia wchłaniająca w siebie każdą emocję od samego zbudowania tego kwadratowego klocka jakieś 40 lat temu..

niedziela, 8 kwietnia 2012

Intymne święta

Z tegorocznych świąt, jak na razie najlepiej smakuje różowe wino. W świętach najważniejszy powinien być slow. Tymczasem wszędzie jest hurry hurry. Tylko w Kościele wszystko na slow, na powoli, tantryczne Triduum Paschalne. Uwielbiam je za minimalizm, chociaż teoretycznie bardzo trudno go dostrzec. Jestem od pewnego czasu minimalistką. Nie, żeby mniej znaczyło więcej, ale raczej mniej znaczy bardziej, intensywniej i prawdziwiej. Wymarzone święta (także Wielkiej Nocy) na dzień dzisiejszy to parę butelek różowego wina, trochę owoców i mało ludzi, mało słów. Czyste sumienie, slow w Kościele, slow liturgii śniadaniowego dzielenia się jajkiem.  Ścisła intymność, objawienie świętości bliskości.  Parę podwójnych chwil, potrójnych, jeśli liczyć obecność wina. Chill out to złe sformułowanie, tutaj bardziej pasuje slow i out. Slow we wszystkim i out od wszystkiego, oprócz swojego, naszego sumienia, które tak bardzo chce być czyste.

Wszystkiego najbliższego, najwolniejszego, najbardziej intymnego i (przede wszystkim) najświętszego w te święta!

środa, 4 kwietnia 2012

Wczoraj cała gama emocji. Awokado to  najbardziej erotyczny owoc, jaki znam.  Bezpruderyjny, falliczny banan, lekko kurewska wiśnia, nic to przy awokado i dziwnym doznaniom, kiedy obiera się je z lepiej skórki już nie wspominając o momencie rozchełstanie śliskiego awokdowego ciałka i wyjęcia z niego pestki. Normalnie pozbawienie centrum smaku i życia. Esencja i aromat, bach, nie ma pestki, nie ma życia.
Pasta jednak nie bardzo wyszła, była bez smaku i zbyt dużo cytryny. Do perfekcyjnej pani domu mi jeszcze daleko, daleko.

Później rodzinny przegląd zdrowia. T. nie bardzo. O moim gardle nie wspominam. Zębodół ma się dobrze.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Nadambicja

Nadambicja jest gorsza od faszyzmu. Pewnie faszyzm wynikał trochę z nadambicji jakiś idiotów. Chorobliwa ambicja wkurza. Obojętnie czyj umysł jest jej właścicielem. Dodajmy,  że taka skierowana dośrodkowo, na siebie samego. Nachapaywanie się, zachłystywanie życiem. Więcej, więcej. Czasu niech będzie najmniej, ciszy w ogóle. Nażrę się życia do woli. Fast food, gotowe foremki w ludzkim mózgu, szablon z nazwą lifestyle.  Więcej znaczy lepiej? Bynajmniej nie są te słowa rekompensatą moich niedoambicji. Higiena pracy i trybu bycia wydaje mi się w tym momencie zbędna, ale higiena własnego umysłu, własnych ambicji powinna być sprzedawana w ampułkach. Codzienni samobójcy własnego życia w imię właściwie nie wiadomo czego. Gnanie donikąd, byle przed siebie, bo fizycznie owszem, dystans się zmniejsza, ale od środka oddalasz się od siebie samego.