poniedziałek, 26 grudnia 2011

Puchu niedoceniany

     W takie dni jak dzisiejszy moim największym wrogiem staje się moja Macica. Będę ją pisać wielką literą, bo boję się, że może zemścić się na mnie za ten niedopuszczalny brak szacunku i kurczyć się we mnie jeszcze boleśniej. Piękno boli, a skoro już nasza płeć nosi szlachetną nazwę pięknej, per analogiam boli też mnie bycie kobietą, chociaż nie mam chyba na świecie rzeczy bardziej przyjemnej jak umiejętne z tej kobiecości korzystanie. Może właśnie przez te przyjemności się ta kobiecość odbija bólem istnienia i maksymalnie bezlitosnym skrętem macicy. Może Kobiecość, nie kobiecość w takim kontekście jest właśnie bardziej pożądana? Nieapetyczne są te Jej skręty, ta zabawa w kotka i myszkę z własną kobiecością. Nie czuję w takie dni jedności z własnym narządem rozrodczym, jest Ona w dniu dzisiejszym osobnym, znienawidzonym bytem zamkniętym w moim ciele, osobną jednostką, z którą za żadne skarby nie można nawiązać dialogu. 
     Czy to tylko moje odczucie, czy jednak Kobiecość jest cholernie ironiczna? Żeby karać siebie samą za bycie sobą samą i obracać, co miesiąc nieskończenie w nienawiść budowaną przez całe życie miłość i w dodatku w tak bardzo prymitywny, pierwotny sposób - bólem? Dobranoc. 

czwartek, 8 grudnia 2011

Studenckie (i nie tylko) kokony

     Kolorowe lampki, gwiazdorki, bombeczki, jemiołki, choinki, szopki, reniferki, aniołki i inne takie słodkości wypełzły z kartonów w piwnicach (a właściwie z tych piwnicznych będą dopiero wypełzać), w centrach handlowych zadomowiły się na dobre (dobre, bo czekają nas jeszcze jakieś 2 miesiące w ich towarzystwie...). Ale post nie o tym zasadniczo miał być, bo to temat ograny i wytarty do granic wytrzymałości, może nawet nie tyle czytelniczej, co mojej twórczej (twórczej?). Miało być z grubsza o tym, gdzie te wszystkie bombeczki, gwiazdeczki i aniołeczki ulokować. Ano właśnie w domu, mieszkaniu, w swoim gnieździe, miejscu na ziemi, zwał jak zwał, ja przyjmę na potrzeby tego postu aksjomat domu właśnie, tudzież gniazdową metaforkę (zaraz, zaraz, to nie jest już symbol? Totem? Topos...?). 
     Ano nikt mi nie powie, że wszystko mu jedno gdzie mieszka i jak mieszka, bo każdemu w jakikolwiek sposób zależy na tym, jakiego koloru jest pościel, którą się przykrywa i jak wygląda ściana, na którą patrzy budząc się rano. Otaczamy się masą przytulności, kolorami, zapachami tworząc konkretny jakiś klimat (bądź też chcąc do stworzyć). Nie mówię tutaj o szczegółowej znajomości najnowszych wnętrzarskich trendów, albo wykupowaniu ikeoskich boxów i przenoszeniu ich do własnych pomieszczeń. O taką raczej zwykłą, ludzką dbałość mi chodzi. 

     Może i dałoby się ukuć sformułowanie "pokaż mi jak mieszkasz, a powiem Ci kim jesteś", może włączając w to również ład, tudzież nieład panujący w domostwach, bo logicznym jest, że często z powodu braku wystarczających funduszy nie możemy uwić gniazda z takich patyków, jakie sobie wymarzyliśmy leżąc w wannie gorącej wody pewnego wieczoru. Jeżdżę codziennie średnio (obliczyłam!) trzema tramwajami i przyglądam się ludziom (jak każdy) w dość specyficzny i dziwny (jak przystało na mnie) sposób. Zastanawiam się często, jak wyglądają okna ich mieszkania i czy na parapecie hodują kwiatki. Czy wolą ciepłe kolory, czy surową skandynawską (chociaż pewnie nie potrafią jej tak umejscowić i zdefiniować)  prostotę. Spieszymy się do tych swoich małych domostewek, żeby usiąść na własnej kanapie i pod własnym, przytulnym kocem, spojrzeć na zdjęcia (albo, obrazy, albo dywany, albo inne rzeczy) wiszące na ścianach, albo robimy herbatę w kuchni koloru zielonkawego i siadamy przy stole nakrytym obrusem w czarno-białą kratkę. Lubimy tak chyba, jak we własnym kokonie zamknąć się w czterech (przytulnych) ścianach, wracać do tego miejsca, które współgra tak z naszą osobowością i odgrodzić się nim od reszty cywilizacji. To miłe. 
    Miło się nawet o tym pisze, to takie... przytulne? Może to te lampki i święta? Gwiazdorki i śnieżynki w każdym oknie? Możliwe. Faktem jest, że piję aktualnie herbatę w swoim ulubionym kubku, a za mną stoi regał z książkami i masą zdjęć. Przede mną półka z kolorowymi kartonikami w kwiatki i ramkami w jakieś śmieszne, pseudowiatowe wzorki. Pościel mam białą w czerwone serduszka i tak sobie uprzytulniam życie, co wieczór, kiedy wracam z uczelni stwarzam namiastkę domowości. Lubię swój studencki kokon z niebieskimi ścianami. 

uprzytulniać można też muzyką:




wtorek, 4 października 2011

Jesienny deser z lukrowanych myśli

     Jedynie jesienią melancholia ma smak lodów waniliowych oblanych syropem z gorącej czekolady. W żadną inną porę roku ten deser nie smakuje aż tak dobrze i tylko jesienią można go bezkarnie przedawkować nie obawiając się nudności. Melancholia przysypana kryształkami słodkiego, ciepłego romantyzmu pod wełnianym kocem to już w ogóle deser dla największych smakoszy, czekoladoholików i najbardziej wytrwałych żołądków. Tylko jesienią nie powoduje porannych mdłości i nie przypomina tandetnej bajki. Cały czas pamiętam tę teorię, że jesienią dzieją się rzeczy najbardziej niezwykłe. Każdej jesieni.
     Wszystko ładnieje, kubek z herbatą, lampka na parapecie i droga na uczelnie Ludzkie umysły chyba mają wbudowany jesienny mechanizm obrony przed zimnem, bo robi się w tłumie jakby cieplej i milej. Na parapecie zamieszkały kasztany, K. powiedziała kiedyś, że przynoszą dobrą energię. Nie wierzę w dobre energie, wierzę w pozytywne oddziaływanie kolorowych liści. To mój jesienny dogmat .

środa, 7 września 2011

surrelalizm porannego zapominania.

     Potrafisz powiedzieć z czego masz siłę?  Czysta biologia? Psychiczna samoobrona i mechanizmy biologiczne pozwalające ciągle na nowo uczyć się chodzić? Osobiście mam parę typów, parę osobistych duchowych siłowni pozwalających mi na wzmacnianie psychicznych, moralnych i rozwojowych mięśni. Trudno jednak nazwać je jedynym słowem, znaleźć uniwersalne antidotum na wszystko. Może w ogóle nie ma innego antidotum jak mądre zapominanie? No może jeszcze wyciąganie wniosków. Nic ponad. Cudy niepamięci. Błękitność umysłu. 
     Jest środa, poranek, późny wrześniowy poranek z chłodnym światłem za oknami. Różowe bamboszki w serduszka. Kawa pół na pół z mlekiem. Trzeba mi dzisiaj zadbać o edukację i wchłonąć w siebie całe słowotwórstwo. Otulam się więc w maminy różowy ("oj patrz, jaki ciepły!") koc. Mam ochotę na plisowaną, kolorową spódniczkę i odrobinę samoświadomości. Surrealistyczny poranek w różowych, pluszowych bamboszkach.





piątek, 2 września 2011

Pantofle kontra kury domowe z macierzyństwem w tle

     Nie chcę, żeby ktoś nazywał mnie feministką bo daleko mi do skrajności: pikietowania pod sądem w walce o aborcję (której jestem absolutnie przeciwna), całowania mężczyzn w rękę i pracy w kamieniołomach. Nie chcę wyprowadzać się z kraju, w którym się urodziłam, chcę mieć tutaj rodzinę i dzieci, i chcę, żeby te dzieci mogły się tutaj, tak jak ja wychowywać i spędzać najlepsze lata swojego życia. Nie jestem też bierną konsumentką rzeczywistości. Bierną o tyle, że tę rzeczywistość przeżuwam i na wpół strawioną wydalam wraz z setkami pretensji i narzekań. Radykalnie jednak przez całe życie będę walczyć o dwie, szczególnie bolące mnie sprawy. Skoro jedna z nich wyszła dzisiaj przy okazji międzypokoleniowych, kobiecych rozmów nad kawą w kuchni, pomyślałam, że może pora wspomnieć o tym i tutaj. 
     Kulturowe postrzeganie płci zawsze wydawało się mi być zagadnieniem godnym szczególnej uwagi. Męskie zajęcia kontra damskie zajęcia, kwestia podziału ról w związku, w społeczeństwie. Nazywanie kogoś pantoflem, albo używanie gorszych epitetów. Nadawanie kobiecie miana domowej kury, albo przywiązywanie jej sznurkiem do kuchni, dzieci i zabieranie prawa do samorozwoju (jeżeli natomiast kobieta lubi i spełnia się będąc w domu, wychowując dzieci i tworząc kulinarne arcydzieła oraz dbając o swój dom, to jestem pierwszą osobą składającą jej hołd i padającą do stóp. Nigdy w życiu nie nazwę jej domową kurą!). Wieczny, utrwalony w psychice zbiorowej, w zbiorowej podświadomości patriarchat. Nie lubię myśleć schematami. Bardzo nie lubię też, kiedy ktoś próbuje mnie w nich pozamykać. Słyszałam już różne brednie: mężczyzna pijący wino jest mniej męski, mężczyzna gorzej opiekuje się dziećmi, bo nie ma instynktu macierzyńskiego, mężczyźni nie powinni gotować, bo przez żołądek do serca (czemu tylko męskiego?), prasowanie wychodzi im kiepsko, sprzątać i tak nie umieją. Kobieta prowadząca tramwaj wygląda dziwnie, to przecież pantoflarstwo, kiedy tylko kobieta ma prawo jazdy, albo wbija w ściany gwoździe. Dodam tylko, że wszystko to, każde pojedyncze zdanie, czy raczej zarzut słyszałam od kogoś i to całkiem niedawno i w dodatku (o zgrozo!) całkiem serio! Odpowiedź mam tylko jedną. Twórzmy może wszyscy takie związki, na jakie mamy ochotę i takie, w których jest nam dobrze. Wbijajmy w ściany gwoździe, jeśli tylko mamy na to ochotę, pozwólmy młodym tatom obudzić w sobie, zbudować tacierzyński instynkt. Jeżeli ktoś woli, zamiast wbijania gwoździ i naprawiania samochodu, prasować czy gotować (a jest to mężczyzna) to przecież nikomu korona z głowy nie spadnie. Nie widzę różnicy między kobietą policjantem, a mężczyzną, który wykonuje te same obowiązki tylko dlatego, że nie ma perspektywy na inną pracę, a żyć przecież jakoś trzeba - nie umniejszam odwagi i wytrwałości ani jednemu, ani drugiemu. Sama jestem kobietą raczej typową. Gotować uwielbiam, nie mam nic przeciwko prasowaniu. Wbijanie gwoździ idzie mi raczej kiepsko i nie mam prawa jazdy. Nie mam zamiaru zresztą walczyć o równouprawnienie goniąc na siłę i na oślep w pościgu za stereotypowym postrzeganiem równości. Równość jest tylko wtedy, kiedy obie strony czują, że mają takie same prawa, z którymi się zgadzają i w których przestrzeganiu mogą się wzajemnie spełniać. 
     O swoim przyszłym CV, w którym pewnie będę zmuszona wpisać, czy planuję rodzinę, dzieci i dom wspominałam już przy okazji posta na temat związków. Nie chcę, czuję, że to niesprawiedliwe, że będę kiedyś musiała tłumaczyć się własnemu pracodawcy z swojego życia rodzinnego. Nie mam najmniejszej ochoty, bo to wysoce niesprawiedliwe, zarabiać mniej tylko dlatego, że mam zamiar przejść kiedyś na macierzyński urlop, wychowywać dzieci i mieć rodzinę, o którą dbam. Nie chcę, żeby ktoś nazywał ojca moich dzieci pantoflem tylko dlatego, że umie i chce spędzać z nimi czas, skupia się na tym, jakie są i co czują, nie zaś na twardym wychowaniu, bo przecież ojca należy się bać. Jeżeli postrzegamy wychowanie w takich tylko kategoriach, że ojca należy się bać, a od mamy brać wszelkie ciepło i naukę mówienia o swoich uczuciach, to szczerze powiedziawszy nie jestem zdziwiona, że politycy zmuszeni są do korzystania z usług PR, a dorośli faceci krzywdzą swoje kobiety (i odwrotnie). 
     Konkludując, każdy człowiek (nawet mężczyzna - jakkolwiek kogoś to może zdziwić, jednak nie mnie) posiada aparat psychiczny zdolny do mówienia o emocjach (czasami musi tylko włożyć w to więcej wysiłku i pracy nad sobą, podkreślam - czasami), każda kobieta chce funkcjonować w społeczeństwie zupełnie pełnoprawnie, nawet w kwestii informacji zawartych w swoim CV. Odpieram od razu wszelkie zarzuty o niedojrzałość, nieznajomość macierzyństwa, małżeństwa z racji braku doświadczenia w tych kwestiach. Brak doświadczenia nie implikuje wcale niemożności posiadania konkretnych poglądów i kształtowania swojego życia podług nich. Nic (nawet brak doświadczenia) nie zmusi mnie do zaprzestania pracy nad własną przyszłością i przyszłym zdrowiem emocjonalnym własnych dzieci. Nic też nie zwalnia mnie z obowiązku, czy raczej chęci walki z niesprawiedliwościami i nierównościami na poziomie płciowym i społecznym. Jeżeli kiedykolwiek będę mogła, będę miała możliwości do publicznej walki z tymi szufladami z całą pewnością nie będę miała ku temu najmniejszych oporów. 
     Apropos wydalania z siebie samych zarzutów i pretensji, widzę i cieszy mnie to niezmiernie, że powoli wszystko zmierza mimo wszystko ku lepszemu. Szczególnie wśród ludzi dbających o swoją społeczną samoświadomość. Nikt jednak nie wmówi mi, że jesteśmy w kwestii postrzegania życiowych ról kobiet i mężczyzn na wysokim szczeblu społecznego rozwoju. Poglądy na temat męskiego pantoflarstwa, opinie na temat związków i posługiwanie się stereotypami to sztandarowe tematy krążące w podświadomości młodego społeczeństwa. Może pora jedną chociaż nóżką wyjść poza linię schematu?



   

wtorek, 30 sierpnia 2011

Jabłka i bąbelki z cudzego kieliszka

Końcówka lata ma w sobie trochę specyficznego uroku. Zapach jabłek, babcina szarlotka. W tym roku już nie babcina, w ogóle nie szarlotka, tylko jabłkowy mus w słoikach odwróconych do góry dnem, żeby same się spasteryzowały. Na kryształowym talerzu kilka czerwonych, jabłkowych rumieńców. Dom od razu wydaje się cieplejszy, a mnie się wydaje, że jesień będzie miała taki sam odcień, jak te zarumienione letnim słońcem jabłkowe oblicza. Może i będzie taka zarumieniona? Sączymy z Markiem drinka, otwieramy okna, specyficzny zapach, jeszcze nie dymiące kominy, ale już nie resztki letniego upału. Takie małe niedopowiedzenie. Mama prasuje, nuci pod nosem i głośno liczy: dzisiaj to już piętnasta rzecz, może starczy.  Przychodzi Śledź, sączymy drinka razem. Miły wieczór, w pamięci mam też inne zarumienione oblicza. Dwójka małych, absolutnie rozbrajających urwisów, mała Księżniczka i jej Rycerz, dzisiaj chwilowo przekwalifikowany na kapitana statku. 

Mam na sobie białe trampki i flanelową koszulę w kratę. 
Z spostrzeżeń jest jeszcze tylko jedno godne uwagi. To mianowicie, że lubię, kiedy ktoś dzieli się ze mną swoją radością. Bardziej wtedy czuję się światu potrzebna, niż kiedy dzielić z kimś mogę tylko smutek. Dobre wiadomości, choćby cudze zawsze mnie uskrzydlają. Jakiś rodzaj pseudosymbiotycznej empatii w stosunku do większości ludzi, których w jakiś sposób znam i darzę sympatią. Szkoda, że bąbelki z cudzego kieliszka również nie oddziałują na mnie analogicznie.

niedziela, 28 sierpnia 2011

(przed)senne wynurzenia

     Kiedyś sen był dla mnie jedną z koniecznych, biologicznych czynności. Co więcej, wzbudzał niejaki lęk, niejasność. Wprawianie się w letarg, dobrowolne (albo raczej przymusowe właśnie) otępienie, ciemność, brak świadomości, co więcej brak kontroli nad własnym umysłem, który podczas snu podsuwa nam różne dziwne, często przerażające wizje. W ogóle sny, jako produkty nudzącego się podczas spoczynku ludzkiego umysłu są dla mnie nieprzeniknioną zagadką, owiane lekkim niedomówieniem, naukową tajemnicą (słyszałam już o tym, że to mózg wypiera niepotrzebne mu myśli i o tym, że śnimy wtedy, kiedy o czymś intensywnie myślimy, o tym, że sny są prorocze albo o tym, że to jakieś surrealistyczne projekcje podświadomości). Tak więc niegdyś kładąc się do łóżka, co wieczór ogarniał mnie swoisty dreszcz niepokoju. Do czasu.
    Przełamywać mój stosunek do snów zaczęłam wtedy, kiedy moim organizmem targać począł największy stres. Taki to stres, którego nie udawało się ujarzmiać ani fizycznie, ani psychicznie, ani farmakologicznie. W ogóle nie dało się go świadomie pokonać. Pokonywałam go wtedy siłą podświadomości, snu właśnie. Nie ma lepszego lekarstwa na mentalne zmartwienia, gwarantuję. Teraz wchodząc do łóżka, wślizgując się pod chłodnawą jeszcze, przyjemną w dotyku kołdrę czuję, że odprawiam swego rodzaju rytuał. Nie lubię zasypiać leżąc w łóżku ubrana, muszę czuć nieprzeniknioną i nieskrępowaną więzami ubioru i bielizny swobodę. Mieć na sobie coś co lekko głaszcze moją zmęczoną dniem i długą kąpielą skórę, coś, co sprawia mi przyjemność samym swoim dotykiem. Czuć muszę wiotczejące mięśnie, miło rozluźniające się ścięgna. Powoli stabilizuję swój nierówny oddech, a raczej wprowadzam sferę oddychania w swoją świadomość. To jedyna pora dnia, kiedy czuję świadomość oddechu, co więcej czuję jego fizyczność, powietrze w płucach i opór powietrza wdychanego nozdrzami. Najlepiej, kiedy na nocnym stoliku stoi kubek z ciepłą, parującą herbatą i w powietrzu czuć jej zapach. Cudownie jest, kiedy zgaszone są wszystkie światła i włączone jest radio. Grające, albo lepiej, mówiące do mnie radio jest przyjemnym wprowadzaczem w stan nieświadomości, następnego dnia nie mogę sobie przypomnieć na której piosence zasnęłam i czego słuchałam.
     Lubię też zasnąć przy książce i szukać jej rano w łóżku. Niegdyś lubiłam też przemycać do łóżka psa, czuć jak jego małe psie ciałko uspokaja się tak samo, jak moje ludzkie. Rano szukać go w czeluściach kołdry, chociaż i tak zawsze nad ranem lądował w okolicach moich stóp. Lubię zasypiać obok kogoś. Sto razy bardziej wolę od samotnego zasypiania. Ten ktoś jednak nie może li i jedynie leżeć na drugim końcu łóżka. Najczęściej muszę tego kogoś dotykać choćby koniuszkiem swojego palca u nogi.
     Lubię nużący klimat wieczoru przed zaśnięciem. Ten klimat ma kolor przypudrowanego różu, lekko zbrudzonego trudami dnia, ale jednak słodkiego różu odpoczynku i rozluźnienia. Wieczór to najintymniejsza pora dnia. W pełni dzielić się nią można tylko z tymi, których się cholernie kocha.
     Kiedyś sen było dla mnie jedną z koniecznych, biologicznych czynności. Co więcej, wzbudzał niejaki lęk, niejasność. Wprawianie się w niejaki letarg, dobrowolne (albo raczej przymusowe właśnie) otępienie, ciemność, brak świadomości, co więcej brak kontroli nad własnym umysłem, który podczas snu podsuwa nam różne dziwne, często przerażające wizje. W ogóle sny, jako produkty nudzącego się podczas spoczynku ludzkiego umysłu są dla mnie nieprzeniknioną zagadką, owiane lekkim niedomówieniem, naukową tajemnicą (słyszałam już o tym, że to mózg wypiera niepotrzebne mu myśli i o tym, że śnimy wtedy, kiedy o czymś intensywnie myślimy, o tym, że sny są prorocze albo o tym, że to jakieś surrealistyczne projekcje podświadomości). Tak więc niegdyś kładąc się do łóżka, co wieczór ogarniał mnie swoisty dreszcz niepokoju. Do czasu.
    Przełamywać mój stosunek do snów zaczęłam wtedy, kiedy moim organizmem targać począł największy stres. Taki to stres, którego nie udawało się ujarzmiać ani fizycznie, ani psychicznie, ani farmakologicznie. W ogóle nie dało się go świadomie pokonać. Pokonywałam go wtedy siłą podświadomości, snu właśnie. Nie ma lepszego lekarstwa na mentalne zmartwienia, gwarantuję. Teraz wchodząc do łóżka, wślizgując się pod chłodnawą jeszcze, przyjemną w dotyku kołdrę czuję, że odprawiam swego rodzaju rytuał. Nie lubię zasypiać leżąc w łóżku ubrana, muszę czuć nieprzeniknioną i nieskrępowaną więzami ubioru i bielizny swobodę. Mieć na sobie coś co lekko głaszcze moją zmęczoną dniem i długą kąpielą skórę, coś, co sprawia mi przyjemność samym swoim dotykiem. Czuć muszę wiotczejące mięśnie, miło rozluźniające się ścięgna. Powoli stabilizuję swój nierówny oddech, a raczej wprowadzam sferę oddychania w swoją świadomość. To jedyna pora dnia, kiedy czuję świadomość oddechu, co więcej czuję jego fizyczność, powietrze w płucach i opór powietrza wdychanego nozdrzami. Najlepiej, kiedy na nocnym stoliku stoi kubek z ciepłą, parującą herbatą i w powietrzu czuć jej zapach. Cudownie jest, kiedy zgaszone są wszystkie światła i włączone jest radio. Grające, albo lepiej, mówiące do mnie radio jest przyjemnym wprowadzaczem w stan nieświadomości, następnego dnia nie mogę sobie przypomnieć na której piosence zasnęłam i czego słuchałam.
     Lubię też zasnąć przy książce i szukać jej rano w łóżku. Niegdyś lubiłam też przemycać do łóżka psa, czuć jak jego małe psie ciałko uspokaja się tak samo, jak moje ludzkie. Rano szukać go w czeluściach kołdry, chociaż i tak zawsze nad ranem lądował w okolicach moich stóp. Lubię zasypiać obok kogoś. Sto razy bardziej wolę od samotnego zasypiania. Ten ktoś jednak nie może li i jedynie leżeć na drugim końcu łóżka. Najczęściej muszę tego kogoś dotykać choćby koniuszkiem swojego palca u nogi. 
     Lubię nużący klimat wieczoru przed zaśnięciem. Ten klimat ma kolor przypudrowanego różu, lekko zbrudzonego trudami dnia, ale jednak słodkiego różu odpoczynku i rozluźnienia. Wieczór to najintymniejsza pora dnia. W pełni dzielić się nią można tylko z tymi, których się cholernie kocha.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

W klimacie letniego wieczoru

Nalewam do zielonej szklanki zimnej coli i wrzucam plasterek cytryny. Odpinam pasek sukienki i zakładam nogi na krzesło. Bardzo brakowało mi w Poznaniu tych wolniutkich i samotnych wieczorów przy starej lampce w kuchni. Ale nie o tym przecież. Dzisiaj rzecz będzie o klimacie. Właściwie o klimatach, bo określanie czegoś mianem klimatycznego denerwuje mnie chyba jeszcze bardziej, niż słowo trend i singiel. Klimatyczne, ale JAKIE? W klimacie starego romansu, klimacie przedwojennym, czy może jednak klimacie zadymionego, nocnego pubu w środku paryskiego podziemia? Mówić o czymś, o miejscu, osobie czy obrazie, że jest klimatyczny to podobnie, jak stwierdzić, że pogoda jest... pogodowa, albo, że cukier jest słodki. Ale nie chcę przecież utyskiwać na to jak bardzo nie lubię, albo lubię konkretne słowa i zwroty, a jak można już chyba zauważyć mam w stosunku do języka jakieś własne kwalifikatory i wymagania. Bliżej niewyjaśnione i raczej mało logiczne.  I o tyle, o ile nie lubię słowa klimatycznie, tak jestem nałogowcem w zbieraniu różnych klimatów. Zapytana kiedyś, na jednych z wykładów, na jakiej podstawie wybieram książki, które czytam, albo dlaczego uważam po ich przeczytaniu, że są dobre odpowiedziałam, że wszystko w mojej percepcji literatury kręci się wokół klimatu. Najszczerszą jest to prawdą. Moim skromnym zdaniem, umieć stworzyć konkretny klimat, umieć tak posłużyć się słowem, żeby namalować w czyjejś wyobraźni konkretne efemeryczne skojarzenia, zapachy, smaki, odczucia, to więcej nawet niż połowa sukcesu . Mniej chyba zwracam uwagę na fabułę konkretnej książki, aniżeli na to, jaki ma KLIMAT. Tyczy się to nie tylko zresztą literatury. To samo powiedzieć mogę o ciuchach, wnętrzach, zdjęciach, obrazach... Powiedzieć by można, że przecież wszystko, co tworzymy posiada JAKIŚ klimat. Byłabym jednak bliższa stwierdzeniu, że wszystko z założenia powinno go posiadać, nie każdy twórca jednak potrafi w odpowiedni sposób posłużyć się materiałem, z którego korzysta, żeby odwołać się do wszystkich czynników tworzących konkretny klimat. Nazwać owych czynników, składników klimatu niestety nie potrafię. Możliwe, że nie zabrnęłam jeszcze tak daleko w swej polonistycznej edukacji, możliwe, że po prostu jestem na to zbyt mało lotna. Wiem tyle, że wszelkie moje pisarskie aspiracje (także te publicystyczne) skupiają się na zdobyciu tej tylko umiejętności, żeby umieć budować klimat, bo tylko on potrafi zatuszować drobne (albo i troszeczkę większe) niedoskonałości warsztatowe, merytoryczne, czy jakiekolwiek podobne. Nie tylko zresztą dlatego chciałabym posiadać tę umiejętność. W każdej chyba formie wyrażania siebie ubiegającej się o miano przynależności do kultury, to właśnie klimat jest najbliższy magii. Jeżeli w sztuce istnieje cokolwiek magicznego, lub, jak kto woli (a ja wolę) boskiego, niezrozumiałego i pociągającego to jest to właśnie ów efemeryczny, ulotny klimat.

Gaszę starą, kuchenną lampkę, w głośnikach akurat kończy się ostatnia piosenka. Zamykam komputer i dopijam resztę coli. Pora zaprzyjaźnić się z ciepłą wanną i farbą do włosów.


Nie wiem kto jest ich grafikiem, ale za muzykę i grafikę szacun

sobota, 30 lipca 2011

Związani związkami?

Bardzo denerwuje mnie słowo trend stosowanie w kwestiach lifestyle'u. Trendem mogą być torebki kopertówki, albo marynarskie motywy. Jeżeli już miałabym, a właściwie byłabym zmuszona użyć słowa trend w kwestii światopoglądowej, napisać musiałabym, że nie cierpię trendu na singielstwo (kolejne nieładnie spolszczone, okropne, zagraniczne słowo). Singielstwo przyjęło się chyba w naszym kraju tylko dlatego, bo brzmi lepiej niż stary kawaler, albo (co gorzej!) stara panna. Takie cudownie skondensowane w jednym słowie usprawiedliwienie swoich kompleksów. Rzecz jasna nie generalaizujmy. Każdy stan umysłu, serca, portfela i łóżka ma swoje zalety i wady. Zaryzykuję nawet (bo co by nie napisać któraś ze stron się obruszy) i napiszę, że jest wartościowy. Spotykam się jednak z przypadkami singielstwa na siłę, albo (co gorsza) na pokaz. Istnieje singielstwo, jak wcześniej wspomniano, w roli usprawiedliwienia, tudzież zakamuflowania stanu rzeczy (umysłu, serca, portfela, łóżka...), który nas w jakiś sposób mimo wszystko NIE zadawala. Do niedawna mówiono, że świat stworzony jest dla par. Pary w restauracji, pary na wakacjach, pary razem na parowanych, podwójnych randkach. Pary w teatrach, w kinach, w autobusach, parkach...Nie wiem jednak, czy miałabym jakiekolwiek opory, żeby pójść do kina sama, nie wiem, czy pójście do teatru z przyjaciółką zostanie przez innych widzów odebrane gorzej, niż gdybym oglądała spektakl w męskim towarzystwie. Uważam, że reakcja mogłaby być wręcz odwrotna. Mówienie o sobie jako o singlu wiąże się pewnie również z kwestią samorozwoju i realizacji, oraz z tym, czego nie cierpię już po stokroć, BYCIEM SOBĄ. Bycie sobą urasta w moich oczach do rangi wierutnej bzdury, nie chciałabym być w każdym momencie swojego życia sobą, byłoby mi nudno, niezręcznie i w dodatku musiałabym być często niegrzeczna. Różnica między byciem sobą, a byciem dwulicowym jest podobnie subtelna, jak ta pomiędzy byciem szczerym, a byciem zwyczajnym chamem. Nie wiem doprawdy, czy związki w wieku lat dwudziestu, nawet te małżeńskie (!), muszą powodować zastój w kwestii samorozwoju, realizacji swoich marzeń i planów. Jeżeli jednak takowe zachwiania powodują zastanowić by się należało, nad sensownością takiej relacji. Jedynym powodem, dla którego jestem w stanie zrozumieć brak czasu na własne plany i realizacje ambicji jest pojawienie się nowego Istnienia w postaci dziecka, albo jakąś konkretną sytuację, przypadek czy chwilowy kryzys światopoglądowy. Nie szukałabym jednak przyczyny takich frustracji w samym fakcie wiązania się z kimkolwiek. No i dlaczego do cholery jestem najczęściej oceniania najpierw z powodu informacji obok czerwonego serduszka na facebook'u? Albo tylko i wyłącznie przez pryzmat kogoś z kim jestem. Co prawda w tej drugiej kwestii nie mam kompleksów i zażaleń ;-), dlaczego tylko nie mogę być traktowana jak osobna, samodzielna jednostka? To chyba nie żadna forma ścisłej symbiozy? Oddycham samodzielnie, odżywiam się samodzielnie i mam samodzielne plany i marzenia. Wspólne również się znajdą, ale w tym wszystkim warto by było znaleźć też odrobinę powietrza tylko dla siebie.Niedługo może dojdziemy do momentu, w którym oprócz posiadania dzieci (które w przypadku kobiety częstokroć wiąże się z brakiem szans na znalezienie sensownej pracy) o naszej zawodowej ścieżce decydować będzie również stan serca, umysłu... Otóż ogłaszam wszem i wobec, że o moim potencjale zawodowym i możliwościach umysłowych nie decyduje to, czy z kimś jestem, czy nie. Co więcej tak bardzo osobiste i ścisłe wsparcie działa na mnie wręcz motywująco. Nie jestem singlem, tylko próbuję w sensowny i dobry sposób dzielić z kimś własne życie. Przez sam już trud, jaki w to wkładam należy mi się szacunek!

Zdaję sobie też sprawę, że nie każdy przecież jest do związku stworzony. Absolutnie nie odbieram nikomu prawa do decydowania o sobie. Nie oceniam nikogo przez pryzmat tego, czy jest z kimś związany. Nie lubię tylko singielstwa na pokaz. A wszystkim, którzy właśnie powiedzieli sobie z ulgą i zupełną pewnością "cieszę się, że nikogo nie mam" albo "to nie jest odpowiedni moment na związek w moim życiu" pragnę z szerokim uśmiechem napisać, że jest to pierwszy znak tego, że coś za chwilę się w tej kwestii zmieni. A zresztą, cóż lepszego możemy zrobić w życiu oprócz tego, że obdarzymy kogoś bezinteresownie dobrym i pozytywnym uczuciem, co tutaj dużo pisać miłością? 


apropos ładnych i plastycznych obrazków, ten teledysk zaspokaja moją głęboką potrzebę estetyki. Tamte wnętrza, wanna, pianino i kolory działają uspokajająco. 

piątek, 29 lipca 2011

Oswojone szarości

Nie tak dawno jeszcze temu z premedytacją próbowałam uciekać przed szarościami. Rozpoczynając od swojej szafy, przez kolory ścian w pokoju, na własnym życiu kończąc. Na sam dźwięk słów "szarość dnia", "szara rzeczywistość", "szarość życia codziennego" robiło mi się niedobrze, a osobę wypowiadającą te okropne zaklęcia wkładałam do szufladki z napisem NUDZIARZ. Wyświechtane, oklepane, wstrętne słowa, wstrętny kolor i w ogóle kto by chciał tkwić w cholernej SZAREJ rzeczywistości, skoro można ją jakimiś sposobami, jakimiś używkami, osobami, słowami, opowieściami pokolorować? Ano można było i Paulina kolorowała. Zapijała szary kolor czerwienią wina (często taniego, przed koncertami pod bydgoską Estradą), Paulina często zadymiała szarość szarościami z papierosowego dymu, albo kolorowała zakładając pstrokate sukienki opaćkane łączką kwiatów. Bywały i wieczory w kuchni z kolorowymi zapachami i smakami. Bywało też, że kolorowy wydawał się krzyk na moście, pod którym przejeżdżały rozpędzone pociągi. Takie odreagowanie złości. Tatuś nauczył, Paulina stosowała (stosuje?). Czasami kupiło się kolorową pościel, czasami obejrzało pokolorowany film. Nie tandetny i kiepski, ale bardzo plastyczny. Tak bardzo, że często poza jego plastyką i klimatem kolorów mało co można było wynieść. No ale do rzeczy. A rzeczy mianowicie kumulują się w stwierdzeniu, że dzisiaj szarość mnie już nie odstrasza, wręcz przeciwnie. Możliwe, że jest to kwestią dojrzałości (za tym słowem chyba też aktualnie nie przepadam), może jest to sprawą zmieniającego się smaku, gustu i w ogóle ciągle zmieniającego się patrzenia na odcienie rzeczywistości. Teraz szarość kojarzy mi się ze szlachetnością, klasyką w nieco jednak bardziej ekstrawaganckim wydaniu. Z porą dnia, kiedy upał (o zgrozo, w tym roku nieobecny!) opada lekko jak pióra na rozgrzany asfalt przynosząc lekkie ukojenie lepkim ludzkim ciałom. Teraz szarość jest kolorem sygnalizującego deszcz nieboskłonu, oraz kolorem moich oczu, który coraz bardziej jednak lubię. Szary gości w mojej szafie i na poduszkach. Szary pozwala odpocząć od coraz większego kontrastu, który kiedyś bawił, teraz jednak  męczy i nie pozwala zrozumieć własnej osobowości. Szary to kolor dostatku, klasyki, spokoju w szlachetnym wydaniu. Luksusu ze smakiem, luksusu bez zbędnego, tandetnego przepychu. I szary wcale nie maskuje. Szary tylko uwydatnia.

Tak więc nie bawią już mnie do końca hulanki z Komandosem po mostem, marynarze w klubowych toaletach i nie tylko, trochę zbrzydły mi słodkie oszustwa i przekręty, miotanie się w mgle rzeczywistości w walce o kolor. Odcienie szarości są piękne. Jak czarno-białe fotografie, które są bardziej szare, niż kontrastowe. Jak opowieści prababci Marysi w deszczowe, lipcowe popołudnie, jak szary, prążkowany kot bez oka, który jest uroczy, ale przecież przeciętny, bo co drugi dachowiec rodzi się w szarawym kolorze. Być burym (albo burą, przykładowo suką) a szarym (szara suka brzmi znacznie lepiej!) to zasadnicza różnica. Wolę być szara, odkrywana powoli i delikatnie.

szarości na dziś: