wtorek, 30 sierpnia 2011

Jabłka i bąbelki z cudzego kieliszka

Końcówka lata ma w sobie trochę specyficznego uroku. Zapach jabłek, babcina szarlotka. W tym roku już nie babcina, w ogóle nie szarlotka, tylko jabłkowy mus w słoikach odwróconych do góry dnem, żeby same się spasteryzowały. Na kryształowym talerzu kilka czerwonych, jabłkowych rumieńców. Dom od razu wydaje się cieplejszy, a mnie się wydaje, że jesień będzie miała taki sam odcień, jak te zarumienione letnim słońcem jabłkowe oblicza. Może i będzie taka zarumieniona? Sączymy z Markiem drinka, otwieramy okna, specyficzny zapach, jeszcze nie dymiące kominy, ale już nie resztki letniego upału. Takie małe niedopowiedzenie. Mama prasuje, nuci pod nosem i głośno liczy: dzisiaj to już piętnasta rzecz, może starczy.  Przychodzi Śledź, sączymy drinka razem. Miły wieczór, w pamięci mam też inne zarumienione oblicza. Dwójka małych, absolutnie rozbrajających urwisów, mała Księżniczka i jej Rycerz, dzisiaj chwilowo przekwalifikowany na kapitana statku. 

Mam na sobie białe trampki i flanelową koszulę w kratę. 
Z spostrzeżeń jest jeszcze tylko jedno godne uwagi. To mianowicie, że lubię, kiedy ktoś dzieli się ze mną swoją radością. Bardziej wtedy czuję się światu potrzebna, niż kiedy dzielić z kimś mogę tylko smutek. Dobre wiadomości, choćby cudze zawsze mnie uskrzydlają. Jakiś rodzaj pseudosymbiotycznej empatii w stosunku do większości ludzi, których w jakiś sposób znam i darzę sympatią. Szkoda, że bąbelki z cudzego kieliszka również nie oddziałują na mnie analogicznie.

niedziela, 28 sierpnia 2011

(przed)senne wynurzenia

     Kiedyś sen był dla mnie jedną z koniecznych, biologicznych czynności. Co więcej, wzbudzał niejaki lęk, niejasność. Wprawianie się w letarg, dobrowolne (albo raczej przymusowe właśnie) otępienie, ciemność, brak świadomości, co więcej brak kontroli nad własnym umysłem, który podczas snu podsuwa nam różne dziwne, często przerażające wizje. W ogóle sny, jako produkty nudzącego się podczas spoczynku ludzkiego umysłu są dla mnie nieprzeniknioną zagadką, owiane lekkim niedomówieniem, naukową tajemnicą (słyszałam już o tym, że to mózg wypiera niepotrzebne mu myśli i o tym, że śnimy wtedy, kiedy o czymś intensywnie myślimy, o tym, że sny są prorocze albo o tym, że to jakieś surrealistyczne projekcje podświadomości). Tak więc niegdyś kładąc się do łóżka, co wieczór ogarniał mnie swoisty dreszcz niepokoju. Do czasu.
    Przełamywać mój stosunek do snów zaczęłam wtedy, kiedy moim organizmem targać począł największy stres. Taki to stres, którego nie udawało się ujarzmiać ani fizycznie, ani psychicznie, ani farmakologicznie. W ogóle nie dało się go świadomie pokonać. Pokonywałam go wtedy siłą podświadomości, snu właśnie. Nie ma lepszego lekarstwa na mentalne zmartwienia, gwarantuję. Teraz wchodząc do łóżka, wślizgując się pod chłodnawą jeszcze, przyjemną w dotyku kołdrę czuję, że odprawiam swego rodzaju rytuał. Nie lubię zasypiać leżąc w łóżku ubrana, muszę czuć nieprzeniknioną i nieskrępowaną więzami ubioru i bielizny swobodę. Mieć na sobie coś co lekko głaszcze moją zmęczoną dniem i długą kąpielą skórę, coś, co sprawia mi przyjemność samym swoim dotykiem. Czuć muszę wiotczejące mięśnie, miło rozluźniające się ścięgna. Powoli stabilizuję swój nierówny oddech, a raczej wprowadzam sferę oddychania w swoją świadomość. To jedyna pora dnia, kiedy czuję świadomość oddechu, co więcej czuję jego fizyczność, powietrze w płucach i opór powietrza wdychanego nozdrzami. Najlepiej, kiedy na nocnym stoliku stoi kubek z ciepłą, parującą herbatą i w powietrzu czuć jej zapach. Cudownie jest, kiedy zgaszone są wszystkie światła i włączone jest radio. Grające, albo lepiej, mówiące do mnie radio jest przyjemnym wprowadzaczem w stan nieświadomości, następnego dnia nie mogę sobie przypomnieć na której piosence zasnęłam i czego słuchałam.
     Lubię też zasnąć przy książce i szukać jej rano w łóżku. Niegdyś lubiłam też przemycać do łóżka psa, czuć jak jego małe psie ciałko uspokaja się tak samo, jak moje ludzkie. Rano szukać go w czeluściach kołdry, chociaż i tak zawsze nad ranem lądował w okolicach moich stóp. Lubię zasypiać obok kogoś. Sto razy bardziej wolę od samotnego zasypiania. Ten ktoś jednak nie może li i jedynie leżeć na drugim końcu łóżka. Najczęściej muszę tego kogoś dotykać choćby koniuszkiem swojego palca u nogi.
     Lubię nużący klimat wieczoru przed zaśnięciem. Ten klimat ma kolor przypudrowanego różu, lekko zbrudzonego trudami dnia, ale jednak słodkiego różu odpoczynku i rozluźnienia. Wieczór to najintymniejsza pora dnia. W pełni dzielić się nią można tylko z tymi, których się cholernie kocha.
     Kiedyś sen było dla mnie jedną z koniecznych, biologicznych czynności. Co więcej, wzbudzał niejaki lęk, niejasność. Wprawianie się w niejaki letarg, dobrowolne (albo raczej przymusowe właśnie) otępienie, ciemność, brak świadomości, co więcej brak kontroli nad własnym umysłem, który podczas snu podsuwa nam różne dziwne, często przerażające wizje. W ogóle sny, jako produkty nudzącego się podczas spoczynku ludzkiego umysłu są dla mnie nieprzeniknioną zagadką, owiane lekkim niedomówieniem, naukową tajemnicą (słyszałam już o tym, że to mózg wypiera niepotrzebne mu myśli i o tym, że śnimy wtedy, kiedy o czymś intensywnie myślimy, o tym, że sny są prorocze albo o tym, że to jakieś surrealistyczne projekcje podświadomości). Tak więc niegdyś kładąc się do łóżka, co wieczór ogarniał mnie swoisty dreszcz niepokoju. Do czasu.
    Przełamywać mój stosunek do snów zaczęłam wtedy, kiedy moim organizmem targać począł największy stres. Taki to stres, którego nie udawało się ujarzmiać ani fizycznie, ani psychicznie, ani farmakologicznie. W ogóle nie dało się go świadomie pokonać. Pokonywałam go wtedy siłą podświadomości, snu właśnie. Nie ma lepszego lekarstwa na mentalne zmartwienia, gwarantuję. Teraz wchodząc do łóżka, wślizgując się pod chłodnawą jeszcze, przyjemną w dotyku kołdrę czuję, że odprawiam swego rodzaju rytuał. Nie lubię zasypiać leżąc w łóżku ubrana, muszę czuć nieprzeniknioną i nieskrępowaną więzami ubioru i bielizny swobodę. Mieć na sobie coś co lekko głaszcze moją zmęczoną dniem i długą kąpielą skórę, coś, co sprawia mi przyjemność samym swoim dotykiem. Czuć muszę wiotczejące mięśnie, miło rozluźniające się ścięgna. Powoli stabilizuję swój nierówny oddech, a raczej wprowadzam sferę oddychania w swoją świadomość. To jedyna pora dnia, kiedy czuję świadomość oddechu, co więcej czuję jego fizyczność, powietrze w płucach i opór powietrza wdychanego nozdrzami. Najlepiej, kiedy na nocnym stoliku stoi kubek z ciepłą, parującą herbatą i w powietrzu czuć jej zapach. Cudownie jest, kiedy zgaszone są wszystkie światła i włączone jest radio. Grające, albo lepiej, mówiące do mnie radio jest przyjemnym wprowadzaczem w stan nieświadomości, następnego dnia nie mogę sobie przypomnieć na której piosence zasnęłam i czego słuchałam.
     Lubię też zasnąć przy książce i szukać jej rano w łóżku. Niegdyś lubiłam też przemycać do łóżka psa, czuć jak jego małe psie ciałko uspokaja się tak samo, jak moje ludzkie. Rano szukać go w czeluściach kołdry, chociaż i tak zawsze nad ranem lądował w okolicach moich stóp. Lubię zasypiać obok kogoś. Sto razy bardziej wolę od samotnego zasypiania. Ten ktoś jednak nie może li i jedynie leżeć na drugim końcu łóżka. Najczęściej muszę tego kogoś dotykać choćby koniuszkiem swojego palca u nogi. 
     Lubię nużący klimat wieczoru przed zaśnięciem. Ten klimat ma kolor przypudrowanego różu, lekko zbrudzonego trudami dnia, ale jednak słodkiego różu odpoczynku i rozluźnienia. Wieczór to najintymniejsza pora dnia. W pełni dzielić się nią można tylko z tymi, których się cholernie kocha.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

W klimacie letniego wieczoru

Nalewam do zielonej szklanki zimnej coli i wrzucam plasterek cytryny. Odpinam pasek sukienki i zakładam nogi na krzesło. Bardzo brakowało mi w Poznaniu tych wolniutkich i samotnych wieczorów przy starej lampce w kuchni. Ale nie o tym przecież. Dzisiaj rzecz będzie o klimacie. Właściwie o klimatach, bo określanie czegoś mianem klimatycznego denerwuje mnie chyba jeszcze bardziej, niż słowo trend i singiel. Klimatyczne, ale JAKIE? W klimacie starego romansu, klimacie przedwojennym, czy może jednak klimacie zadymionego, nocnego pubu w środku paryskiego podziemia? Mówić o czymś, o miejscu, osobie czy obrazie, że jest klimatyczny to podobnie, jak stwierdzić, że pogoda jest... pogodowa, albo, że cukier jest słodki. Ale nie chcę przecież utyskiwać na to jak bardzo nie lubię, albo lubię konkretne słowa i zwroty, a jak można już chyba zauważyć mam w stosunku do języka jakieś własne kwalifikatory i wymagania. Bliżej niewyjaśnione i raczej mało logiczne.  I o tyle, o ile nie lubię słowa klimatycznie, tak jestem nałogowcem w zbieraniu różnych klimatów. Zapytana kiedyś, na jednych z wykładów, na jakiej podstawie wybieram książki, które czytam, albo dlaczego uważam po ich przeczytaniu, że są dobre odpowiedziałam, że wszystko w mojej percepcji literatury kręci się wokół klimatu. Najszczerszą jest to prawdą. Moim skromnym zdaniem, umieć stworzyć konkretny klimat, umieć tak posłużyć się słowem, żeby namalować w czyjejś wyobraźni konkretne efemeryczne skojarzenia, zapachy, smaki, odczucia, to więcej nawet niż połowa sukcesu . Mniej chyba zwracam uwagę na fabułę konkretnej książki, aniżeli na to, jaki ma KLIMAT. Tyczy się to nie tylko zresztą literatury. To samo powiedzieć mogę o ciuchach, wnętrzach, zdjęciach, obrazach... Powiedzieć by można, że przecież wszystko, co tworzymy posiada JAKIŚ klimat. Byłabym jednak bliższa stwierdzeniu, że wszystko z założenia powinno go posiadać, nie każdy twórca jednak potrafi w odpowiedni sposób posłużyć się materiałem, z którego korzysta, żeby odwołać się do wszystkich czynników tworzących konkretny klimat. Nazwać owych czynników, składników klimatu niestety nie potrafię. Możliwe, że nie zabrnęłam jeszcze tak daleko w swej polonistycznej edukacji, możliwe, że po prostu jestem na to zbyt mało lotna. Wiem tyle, że wszelkie moje pisarskie aspiracje (także te publicystyczne) skupiają się na zdobyciu tej tylko umiejętności, żeby umieć budować klimat, bo tylko on potrafi zatuszować drobne (albo i troszeczkę większe) niedoskonałości warsztatowe, merytoryczne, czy jakiekolwiek podobne. Nie tylko zresztą dlatego chciałabym posiadać tę umiejętność. W każdej chyba formie wyrażania siebie ubiegającej się o miano przynależności do kultury, to właśnie klimat jest najbliższy magii. Jeżeli w sztuce istnieje cokolwiek magicznego, lub, jak kto woli (a ja wolę) boskiego, niezrozumiałego i pociągającego to jest to właśnie ów efemeryczny, ulotny klimat.

Gaszę starą, kuchenną lampkę, w głośnikach akurat kończy się ostatnia piosenka. Zamykam komputer i dopijam resztę coli. Pora zaprzyjaźnić się z ciepłą wanną i farbą do włosów.


Nie wiem kto jest ich grafikiem, ale za muzykę i grafikę szacun