środa, 16 stycznia 2013

ocalam od przejedzenia

Mój język nie przystaje, odkleja się od wydarzeń obecnych tylko w umyśle. Czasami wydarzenia przekradają się z umysłu do serca, zastygają tam bez ruchu, wczepiają się w zastałą rzeczywistość.

Może miłość jest wtedy, kiedy w koło, w nieskończoność, w bólu coraz większym przyzwyczajasz się do nowych zadrapań, do nowych, swędzących ranek. Wtedy, gdy ciągle na nowo przyzwyczajasz, oswajasz, asymilujesz. Poznajesz na nowo tylko po to, żeby znowu popadać w miękką codzienność. Nie tak jednak miękką jak usta o strukturze dojrzałych brzoskwiń o drugiej nad ranem. Takie usta znajdą się wszędzie. Zawsze może być jeszcze lepiej.

Nie trzeba czasami nic robić, żeby móc się dziać. Dzieję się podwójnie, na antypodach męskości (nie ma przecież jednego modelu). Androgenizuję się podwójnie - umysłu i z rzeczywistości. Rozwarstwiasz mi się, chociaż jesteś tylko dwoma odmiennymi wersjami samego siebie. Tak przecież być musi. Tylko tak mogę wygrać batalię o jutro.


wtorek, 15 stycznia 2013

Znów ten sam wniosek

Może to jest właśnie kochać - dochodzić ciągle, w koło, w nieskończoność, w bólu coraz większym - do tych samych wniosków? Do początku. Do skończonego początku nieskończoności? Zaczynać ciągle na nowo - chcieć zaczynać, nadbudować, odbudować. Zburzać, sklejać. 

P.S. Znowu na własne życzenie, właściwie na jedno skinienie rzeczywistości, znów wracamy w szarość.    W spetryfikowane formy codzienności, która trwa od dawna. A czasami jej dawność jest warunkiem jedynym i koniecznym do przetrwania.



poniedziałek, 7 stycznia 2013

Kolęda też była ładna


Niedługo w życiowym (pozornym) rozpędzie posprzątam wszystkie szuflady, szafki, kartony i wyskubię z dywanu każde źdźbło brudu. Porządek daje mi ostatnio pozory bezpieczeństwa. Chowam swój strach w uroczych kartonikach w groszki, w flakonikach perfum od Mamy i w różowej pomadce za funta. Póki są - znaczy jest dobrze, znaczy nic się w codzienności nie zmieni, nie ruszy. Ta martwa materia daje mi teraz poczucie stałości. Chociaż wcale nieważna, chociaż tak naprawdę wcale niepotrzebna.


W setkach telefonów do domu, w mailach do Mamy, w pociągach bez osiemdziesięcioprocentowej zniżki znajduję tylko niepokój. Odsuwam, zamiatam pod dywan te znaki zapytania. Przejadam codzienność nad ładnymi obrazkami i z estetycznym kubkiem z herbatą w ręku. Potrząsam szklaną kulą i oglądam śnieżek. Zapalam pachnące świeczki, okadzam rzeczywistość. Uładzam, uładniam sobie życie i chwilami tylko staję w oknie i nie wiem po co. 

Ksiądz na kolędzie zdziwił się jak odpowiedziałam, co studiuję. Zamilkł i się uśmiechnął. - A czy ksiądz myśli, że gdyby nie kapłaństwo to miałby co ksiądz po teologii robić? Co najwyżej byłby ksiądz katechetą, no, w porywach wykładowcą jakiejś tam logiki duchowości (oczywiście nie mówię, myślę tylko i się uśmiecham). Wymieniamy się z księdzem: koperta na obrazek (najcenniejsza kartka papieru w tym domu)  
- Chrystus Pantokrator? - pytam
- to w końcu filologia polska czy historia sztuki - dziwi się proboszcz
- (wszystko jedno. I to i to przecież bez sensu i bez przyszłości) filologia. Jednak filologia - odpowiadam.
Po raz setny: przepraszam nasze biedne, skryzysowane społeczeństwo za swój umysł. Nie będę Wam pierwszym Mickiewiczem wśród inżynierów. W ogóle nie będę. Zemrę z głodu i braku pracy (tak przecież mówią, tak sądzi nawet sam ksiądz proboszcz).