poniedziałek, 16 stycznia 2012

nagrzana prostownica

Takie poranki powinnam kasować z kalendarza i pamięci. Miałam ambitny zamiar, że będzie tutaj zawsze o czymś i zawsze spójnie i zawsze do przodu. Otóż dzisiaj nie będzie ani o czymś, ani spójne ani nawet do przodu. Lubię taki stan, kiedy już nie śpię ale jeszcze nie wstałam i lewituję gdzieś pod sufitem.

Będzie na szybko, bo prostownica grzeje się w łazience. Kolejny dzień niczego mi nie naprostuje, nie zdąży się nawet nagrzać bo zaraz się skończy, a właściwie urwie. Mój organizm gdzieś koło 23.00 znowu odmówi posłuszeństwa a świadomość i podświadomość zabiorą ostatni gram motywacji. Jak co wieczór. Zbliża się wielki smok a ja niczym szewczyk dratewka wypycham swoją owieczkę pozorami. Na darmo, bo wszyscy Mędrcy Świata Monarchowie Uniwersytetu Adama Mickiewicza nie gustują w wypchanych siarką owieczkach. I żyj tutaj normalnie. Z telefonem przy uchu, z facebookiem online, z internetowym dostępem do konta i z tostami robionymi w mikrofalówce (z ZBYT DUŻĄ ilością tostów jedzonych w ogóle!). Dodaj do tego wszystkiego jeszcze historię literatury, naukę o współczesnym języku polskim, i prawo prasowe (o zgrozo!) .  Nawet wczorajsza pielgrzymka po sklepach nie zmieniła kompletnie nic. Albo stałam się dziwne wybredna, albo na tych wieszakach wiszą same gówa (albo kosztują jak pół samochodu).
Ratunku. Chciałoby się powiedzieć, że się za czymś goni, albo gdzieś pędzi. Mój problem jednak tkwi w tym, że nie umiem ani gonić ani pędzić, a powolny krok albo stanie w miejscu działa na mnie destrukcyjnie. Nie przystają te wektory prędkości do siebie. Mój wektorek i wielki wektor miasta.