sobota, 2 stycznia 2016

Post o banałach.

A co jeśli naprawdę tak jest? Jezeli jestem, jeżeli jesteśmy dla siebie zbyt surowe? Co jeśli te wszystkie nasiona chia, jagody goji to nie dlatego, że trzeba być dla siebie dobrym, ale po to, żeby wyglądać jak określona pani z określonego obrazka? Co jeśli naprawdę to tylko kwestia tego, co pochodzi z zewnątrz, a nie z samej siebie? 

Może i nie wyglądam jak milion dolarów, może powinnam na listę noworocznych postanowień dopisać "schudnąć 10 kilo". Ale sama nie wiem czy do końca tego chcę. Wolę o siebie zadbać, zwolnić i spokojniej być. Wolę iść na siłownię i nie myśleć na bieżni o tym ile jeszcze muszę schudnąć, ale o tym, ile dobrego dla siebie robię. Co jeśli nigdy nie będę tak bardzo fit, nie będę miała umięśnionego brzucha i wyrobonego bica? Jeżeli nie zdążę przed życiem, przed zmarszczkami, przed potencjalynymi dziećmi i ciążami, przed starością, przed zwiotczałą skórą? Co jeżeli nie zdążę powiedzieć sobie, że jest w porządku?

Nie widzę recepty. Mówienie do lustra o tym, że jestem piękna i mądra jest dla mnie trywialne. Kompensowanie sobie kompleksów dobrą książką albo filmem też jest czymś "zamiast". Wolę podchodzić do siebie holistycznie. Czy naprawdę świat by mnie wyśmiał, czy naprawdę by się skończył, gdybym mogła tak po prostu stwierdzić i uwierzyć w to, że jestem ok? Że mogę popełniać błedy. Że mogę czasami niedowyglądać. 

Być dla siebie dobrą to chyba dla mnie coś więcej, niż siłownia i nowe ciuchy. I chociaż siłownia ciągle przede mną, a ciuchów mam stanowczo zbyt dużo, to w tabelce z postanowieniami noworocznymi wpisałam tylko jeden, okropny banał: zadbać o siebie. Teraz. Bez względu na to ile teaz ważę i w co jestem teraz ubrana. Zawsze zasługuję na to, żeby o siebie dbać. 


poniedziałek, 30 listopada 2015

Jak smakuje dorosłość?

Jadę do Poznania z o 5 lat młodszym sąsiadem zza płotu. Przez całe dwie godziny rozmawiamy o naszym wspólnym gimnazjum, nauczycielkach wf-u - szkolnych seksbombach i Panu Ciastku, który od lat z tą samą żoną - Żyrafą jest najpzystojniejszym wfistą jakiego znam do dziś. Na chwilę jestem znowu małą zgredką biegającą na przerwach za Ciastkiem z bandą przyjaciółek (te akurat zostały do dziś). Opowiadam o pierwszych wagarach, maturze i hucznych osiemnastkach (po mojej własnej osiemnastce w hipsta klubie Deja Vu zbankrutowałam - półgodzinny telefon do Londynu kosztował majątek).

8 lat po skończeniu gimnazjum jadę z tym sąsiadem do Poznania, a za 4 dni odbieram klucze od swojej nowej, życiowej przestrzeni. Na (prawie) wspólnym koncie ponad dwieście tysięcy na minusie. W piątek z kolei wchodzę do sypialni w bydgoskim domu i widzę 3 stosiki kolorowych, lekko przymałych na mnie już rzeczy - Mama chyba uznała, że pora mnie mentalnie wyprowadzić nawet z przestrzenii przepastnej szafy. Wkładam na siebie za ciasną białą bluzę w kurczaki i zastanawiam się, czy właśnie tak smakuje dorosłość i czy przypadkiem nie przyszła zbyt szybko? Czy przypadkiem nie powinnam zaliczać trzeciego Erazmusa i piątego romansu? Czy może zakładać swój własny hipsta-start up? W niedzelę M. dzwoni i mówi, że nie przyjedzie, bo robi porządek w swoim bydgoskim pokoju stającym się powoli gabinetem jego Mamy. Widocznie czas przenieść się już w całości: sercem, ciałem duchem i pamiątkami z dzieciństwa do nowego lokum.

Chyba już dzisiaj wiem, czemu mieszkania kosztują taki majątek, to przecież nie jest kwestia kosztów betonu, instalacji i marży dewelopera - to są koszty aklimayzacyjne, koszty, jakie trzeba płacić w życiu za wszystko. Także za poczucie bezpieczeństwa i realizowanie planu na życie.

Czy dorosłość mi smakuje?
Bourbon, który M. dostał z okazji obrony magisterki smakuje potwornie źle. Podobnie jak kredyt i stres o zabarwieniu finansowym. Jeszcze nie wiem, czy to wszystko tego warte. Ale Tata zawsze mawiał, że jak zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji, a jeżeli jakieś wyjście to przy okazji ładne i własne, stylowe drzwi, to po prostu trzeba je otworzyć.

No to otwieram sobie drzwi. Nowego domu, starego życia i fajnych wspomnień biegania za przystojnym wfistą...

wtorek, 10 listopada 2015

Stylowe znicze i ciężki bagaż podręczny

Trzyma się mnie jeszcze klimat Wszystkich Świętych. Rozmowy na cmentarzach, znicz w prawo i znicz w lewo. Promka na czteropak czerwonych z krzyżykiem i znicz w koszyku między bananem a mlekiem w Biedronce. Lubiłam zawsze w tym dniu wieczorny spacer po cmentarzu, który był naturalnym pretekstem do odświeżenia wszystkich opowieści z tymi, których nie ma. Poza tym cmentarze pozwalają nabrać dystansu. Lubiłam też w tym święcie wieczorny rytuał babci Zofii: wyciąganie pudła z przedwojennymi zdjęciami i snucie długich opowieści. Co roku tych samych: o obiedzie w kasynie, o komunistycznym wojsku i pogrzebie pradziadka, o wizycie w ZOO i o Warszawie, która z roku na rok stawała na nogi i murowała się na nowo. 

W tym roku odbywamy z M. pielgrzymkę po nekropoliach: ciocia "leży" tu, wujek tam. Teraz dopiero czuję się częścią nowej rodziny, kolejny stopień wtajemniczenia to poznanie rodziny ze strony tych nieżyjących (to chyba wiąże bardziej, niż małżeńska przysięga). Na cmentarzu żywa ciotka F. usprawiedliwia nieobecność B. i A. (również jeszcze na tym świecie) i zaznacza, że oni mają takich świeżych zmarłych, "niecałoroznych" stąd stacjonują na innym cmentarzu. Ja z kolei czuję, że "moi" zmarli są zawsze na świeżo. Umierają ciągle i ciągle na nowo pozostawiając melancholijny efekt świeżości. W tym zresztą upatruję dorosłości: w posiadaniu "swoich zmarłych". Stawiamy więc z M. najbardziej stylowe z możliwych zniczy na wysokim grobie prababci Marysi. Czy ona też jest już "moją zmarłą"? 

Za to chwile prawdziwej, metafizycznej bliskości przeżywamy tydzień po 1 listopada,  o 20.15 na wiejskim cmentarzu z pradziadkami i rodzeństwem dziadków. Szukamy latarkami między chryzantemami babci F. Kiepsko nam to idzie, choć w końcu okazuje się, że pośmiertny dowód osobisty tej babci został właśnie przysłonięty doniczką z okazałymi kwiatami. Dzień dobry Pani Babciu, chciałabym być bliżej, chciałabym, żeby była Pani teraz także moją zmarłą - myślę i zapalam znicz. 


Zatem do mojej patchworkowej, oswajanej dorosłości dodaję także dodatkowe opowieści, i chcę ich słuchać co roku na nowo. Jak najdłużej. Nie chcę jeszcze stawać się opowiadającą. W tym roku trochę tych opowieści przybyło. A nie jest to lekki bagaż. 

czwartek, 24 września 2015

Reforma w uczeniu historii


Po malinowym poście przypomniałam sobie jeszcze historię groszku cukrowego, kiedy u dziadków A. w wiecznie remontowanym, przedwojennym, dwustuletnim dworku na wsi chodziłyśmy boso między grządkami z ogórkami, truskawkami, marchewkami, by na końcu, przy pionowej ścianie ziemii, która była jednocześnie zakończeniem warzywniaka babci Krysi położonego w dolince dojść do dzikiego, słodkiego groszku. Zjadałyśmy wszystko razem z miękkimi łupinami i nie zważałyśmy na krzyki babci Krysi, żeby umyć nazrywany gorszek "pod szlauchem". 

Dziwne to były historie i piękne miejsce z sadem, starymi cegłami, olbrzymim strychem i jeszcze większymi, zimnymi latem piwnicami pełnymi konfitur truskawkowych. Był też staw, a u sąsiadów co roku nowa, letnia dostawa kociąt wszelkiej maści. Chodziłyśmy tam z A. te kocięta oglądać, choć wiem, że przez całe życie bała się kotów. Były wykopaliska jej dziadka i wieczorne opowieści przy świecach o kręgach w zbożu kilka gospodarstw dalej. 

Konfitury truskawkowe mają z kolei smak grozy, bo babia Zofia spędziła w piwnicy pod domem w podbydgoskich Przyłękach 3 dni i 4 noce żywiąc się tylko zebranymi tam na czarną, wojenną godzinę konfiturami. Mdliło ją i wymiotowała, ale przeżyła i to chyba najważniejszy morał tej historii. Prababcia Ludwika poradziła sobie w tym czasie z rosyjskim wojskiem brawurowo i tym konfiturowym sposobem wszyscy jesteśmy tu i możemy mówić o jakimkolwiek "tu i teraz". Otóż konfitury potrafią czasami ocalić życie. 

Ostatnią rzeczą, jaką ugotowała mi Babcia był waniliowy budyń z konfiturami truskawkowymi. Niezastąpiona i obłędna pieczeń rzymska od niej, którą dostałam tego samego dnia w ramach uposażenia studenckiego leżałaby w zamrażalniku do dziś, gdyby nie wyprowadzka. Gdybym ją zjadła, czułabym się tak, jakbym zjadła do końca jej odejście - a do dziś tego jeszcze przecież tego nie dojadłam. Taka pamiatka mi po niej została - w zamrażalniku.

Po tych wszystkich wspomnieniach smakowych myślę, że historii w szkołach powinno się uczyć właśnie smakiem. Opowiadać dzieciom piękne i straszne historie i podawać jedocześnie konfitury truskawkowe, pieczenie rzymskie, powidła i peklowane ogórki. Smak pozostaje w pamięci intensywniej. Może powinniśmy po takiej zmianie systemu ehukacji karmić uczestników Marszy Niepodległości słodkimi konfiturami? Może to właśnie ten pacyfikujący słodkością smak to synonim największej miłości do Ojczyzny - chęci życia, trwania. Bycia tu i teraz.

Kiedyś wyczerpię babciowe tematy, choć są wdzięczne i wciąż bliskie. No i takie, że chce mi się z nimi identyfikować. W ogóle polecam takie  kulinarne wypominki: zamiast zdrowasiek kolejna cukinia pokrojona, Nie żebym uważała, że zdrowaśki są złe czy też nieskuteczne - ale nigdy nie pozwalają na takie totalne przeniesienie się wstecz. Gotowanie i odtwarzanie smaków owszem.

A ostatnio przenoszę się wstecz ciągle. To detoks dla nerwów, od braku czasu i braku odpowiedzi. Codziennie rano przed obudzeniem przypominam sobie 3 dobre smaki i 3 dobre miejsca. To pomaga się umiejscowić w rzeczywistości nieco szerzej, niż tylko kredytowo. 


czwartek, 2 lipca 2015

Bliskość ma smak malin

Zapach i smak malin wyjadanych z szarego, kartonowego pudełka kojarzy mi się z Babcią. Pudełko nigdy nie wytrzymywało i jeszcze przed domem wyjadałam ostatnią sztukę. Maliny były tylko dla mnie i dla Niej i ani Mama ani Marek, ani Tata, ani nikt inny nie miał nigdy do nich dostępu, o ile sam nie sprawił sobie osobistego malinowego pudełka.

Maliny mają smak przedziwnej bliskości między mną a Babcią. Taka zaborcza i nieco zazdrosna malinowa bliskość nie pozwalająca posmakować siebie nikomu innemu. Nie wiem do końca czy była to typowa relacja babci z wnuczką, bo Ona była jedyną babcią, którą pamiętam. I była babcią przedziwną - dająca maliny i siebie na absolutną wyłączność. Pytająca o to, czy jestem zakochana, żeby zaraz potem zapytać, czy nie jestem głodna. Była babcią, która całymi, długimi, letnimi dniami oglądała ze mną Sex w wielkim mieście w ogrodzie i podziwiała ekstrawaganckie sukienki, babcią, której zaraz po skrobaniu chrzanu i kiszeniu ogórków malowałam paznokcie. Babcią, która rozmawiała ze mną o seksie podczas letniej burzy siedząc na schodach przed domem z kubkiem kakao i babcią, która wracała z cmentarza z płaczem znajdując grób dawnego narzeczonego sprzed wojny.
To typ babci-opowiadaczki, która mówiła wciąż o powojennych obiadach w kasynie, teatrach w drewnianych domach kultury na wsi, wojennych listach i pocztówkach zrobionych z czarno-białych zdjęć: każda zatytułowana "Najdroższa Zosiu". Nie znam już wszystkich imion i emocjonalnego pochodzenia osób z pocztówek-zdjęć. Opowiadała o dwóch szkołach składania obrusu (z kantem i bez), o tym, że nalewkę robi się z niewydrylowanych wiśni i o tym, że sama już nie wie co to jest i jak się definiuje miłość. Była też fajną przyjaciółką, która kryła nasze pierwsze papierosy i wagary w liceum.  Jesienią dom był pełen bajkowych koszy z jabłkami, zimą wieczorami nalewała wiśniową nalewkę do kryształowej karafki i robiła mi herbatą z sokiem z czarnego bzu. Wiosną poranne kanapki były z okrągłym plastrem pomidora, a lato pełne było tartego chrzanu, kopru i świeżych ogórków. Miałam smaczne dzieciństwo.

To malinami za nią tęsknię i przypominam sobie strukturę wypukłych żył na dłoni. Kupiłam dzisiaj z Amelią kartonik malin na Rynku Jeżyckim trzymając ją za rękę i pomyślałam, że ludzie umierają ,ale rodzaj bliskości pozostaje - nauczyła mnie być blisko w nieoczywisty sposób. 
Dzięki Ci Babciu. 

tęsknię, ale jem dużo malin. Na wyłączność. 


czwartek, 11 czerwca 2015

Kontemplacja prasowania

Chorowanie na grypę w środku lata nie jest z pewnością najlepszym pomysłem. Takie chorowanie najbardziej w świecie wkurza i denerwuje i chyba przez te emocje jeszcze trudniej jest doprowadzić swój organizm do stanu względnej homeostazy. Dodatkowo mam zbyt dużo czasu na to, żeby się sobie przyglądać. Odcinając nawet czerwony nos i spękane oczy widok nie jest najlepszy w świecie. Nawet wtedy, kiedy na odbicie w lustrze nałożę wirtualny makijaż.
Czas opanować sztukę (samo)akceptacji, choć obawiam się, że zakończy się to dalszym jedzeniem kilograma truskawek na kolację.

Cel na teraz: nauczyć się na nowo być samej z sobą. Posamotnieć na życzenie, a z samotności przymusowej (M. emigruje do Bydgoszczy w każdy czwartek) uczynić największy luksus. Taki miałam dzisiaj zamiar i kiedy K. wychodziła z mieszkania usiadłam na łóżku i starałam się wymyśleć najbardziej wysublimowaną, najbardziej luksusową czynność jaką mogę samej sobie podarować. Co najlepsze, przez sekundę nawet nie pomyślałam o: długiej kąpieli, pomalowaniu paznokci, domowym SPA (takie w ogóle istnieje?), nawet nie o gotowaniu i pieczeniu i nawet nie o nowym bucie (nie wychodzę z domu, może to jest determinanta). Przeszła mi przez myśl książka, ale mentalna praca magisterska pochłonęła ten pomysł jeszcze w mózgowym zalążku. 
W końcu wpadłam na arcygenialny pomysł. Zaczęłąm prasować. Wieki tego nie robiłam, odkąd pralka w Poznaniu popsuta i odkąd piorę w Bydgoszczy, a jak wychodzę wieczorem na drinka to mama ukradkiem prasuje wszystkie spódniczki (wstyd absolutny, ale cóż zrobić, skoro widocznie ją też ta czynność uspokaja?). Otóż prasowanie w taki sposób: niespieszny, kontemplacyjny, z muzyką w tle i z biała herbatą w zanadrzu uważam za moją dzisiejszą najgłębszą, najszczerszą modlitwę do codzienności. To niemal najlepszy moment dnia. Rozprasowałam także swoje wgłowne lęczki - wytłumaczyłam sobie na chłodno (na gorąco-parująco), że nie ma się czego bać. Że czas nie mija, a nadchodzi jak mawiają (podobno) Indianie, że kula ziemska jest duża i choćby nie wiem co, znajdę dla siebie kiedyś jakieś odpowiednie miejsce i nawet kredyt na mieszkanie tego nie zmieni, że ludzie generalnie mnie kochają i ja kocham ich i nic mi nie powinno tej kontastacji psuć, nawet współczesna koniunktura i kapitalizm i kredyt (nieślubny zresztą - czy kredyt bez ślubu to też grzech?!) na ćwierć miliona. 

Rekomenduję prasowanie. Najlepsze w stadium - jeszcze przed terapią, ale już po uświadomieniu sobie, że jest ona jednak potrzebna. 

Tymczasem - idę zażywać syropek, zieloną tabletkę na drogi oddechowe (?) i Naproxen (to jednak nie jest lek typu prozac czy xanax - ten etap wciąż jeszcze przede mną).

ściskam
Młynia

piątek, 12 września 2014

Lista "pamiętam"

Pamiętam przedpołudnia przed szkołą. Lody bakaliowe i wypluwanie rodzynek. Pamiętam likier bananowy, pierwsze wagary nad strumykiem i podpisywanie się na murach wiaduktu nad kanałem. Pamiętam londyńskie pożegnanie i moje przekonanie o tym, że jest ostatnim tak wielkim i dalekim w moim (naszym) życiu pożegnaniem. Pamiętam mój brak akceptacji na kolejną tęsknotę i pamiętam też to, że nie umiałam mówić o tym w taki sposób, żeby zostać zrozumiana. I pamiętam wsystkie te chwile, jak główki od szpilek poutykane w codzienności, kiedy wystarczała sama obecność. Pamietam pierwsze papierosy i pierwsze wódki i szampany kupowane wtedy, kiedy następowało kolejne "już". Pamiętam wszystkie popołudnia, wspólne gotowanie, zasypianie na klubowych imprezach i drinki w dzień urodzin. Zasypianie razem, dach w środku nocy i wspólne poranki. Pamiętam gorące herbaty po to, żeby łzy wyparowały i wszystkich naszych mężczyzn pamiętam po kolei. Byli ważni, bo One były ważne, czasami najważniejsze. Bardzo chciałabym, żeby zdały sobie sprawę z tego, jak bardzo trudno było mi to w sobie złamać. Jak bardzo wiele nauczyły mnie tymi wyjazdami, powrotami, wspólnym pakowaniem, rozmowami na skypie (na które zazwyczaj nie docieram...). Jak bardzo cieszę się, że dzięki NIM mogę teraz napisać, że nauczyłam się akceptować. Każdy wybór, każdą odległość i każdą decyzję. Jak to nie moja wygoda a ich szczęście stało się pryzmatem patrzenia na ich życie. Nie wiem, jak będą wyglądały przez najbliższy rok bydgoskie weekendy, bo przyjeżdżałam tutaj dla Nich. I dzięki Nim czułam, że nie dosięga mnie tu ani egzamin, ani stres, ani żaden kawałek  złości tego świata. 

Dziękuję nie za te wszystkie "pamiętam" z linijek wyżej, ale za to, że nauczyły mnie AKCEPTACJI i nauczyły mnie nie porównywać. Wciąż jesteście ważne jak mało kto i wciąż nie przyzwyczaiłam się do tęsknoty za Wami. Ale nauczyłam już się przed nią nie uciekać i oswajać. I nawet wtedy, kiedy nie ma mnie na skypie i  nie ma mnie w pobliżu, to jakkolwiek to tandetnie nie brzmi - jestem. Wyczulona i wrażliwa na każdą wiadomość i znak, na wszystkie Wasze emocje. I wciąż myślę, że lista "pamiętam" jest jeszcze otwarta.