niedziela, 28 sierpnia 2011

     Kiedyś sen było dla mnie jedną z koniecznych, biologicznych czynności. Co więcej, wzbudzał niejaki lęk, niejasność. Wprawianie się w niejaki letarg, dobrowolne (albo raczej przymusowe właśnie) otępienie, ciemność, brak świadomości, co więcej brak kontroli nad własnym umysłem, który podczas snu podsuwa nam różne dziwne, często przerażające wizje. W ogóle sny, jako produkty nudzącego się podczas spoczynku ludzkiego umysłu są dla mnie nieprzeniknioną zagadką, owiane lekkim niedomówieniem, naukową tajemnicą (słyszałam już o tym, że to mózg wypiera niepotrzebne mu myśli i o tym, że śnimy wtedy, kiedy o czymś intensywnie myślimy, o tym, że sny są prorocze albo o tym, że to jakieś surrealistyczne projekcje podświadomości). Tak więc niegdyś kładąc się do łóżka, co wieczór ogarniał mnie swoisty dreszcz niepokoju. Do czasu.
    Przełamywać mój stosunek do snów zaczęłam wtedy, kiedy moim organizmem targać począł największy stres. Taki to stres, którego nie udawało się ujarzmiać ani fizycznie, ani psychicznie, ani farmakologicznie. W ogóle nie dało się go świadomie pokonać. Pokonywałam go wtedy siłą podświadomości, snu właśnie. Nie ma lepszego lekarstwa na mentalne zmartwienia, gwarantuję. Teraz wchodząc do łóżka, wślizgując się pod chłodnawą jeszcze, przyjemną w dotyku kołdrę czuję, że odprawiam swego rodzaju rytuał. Nie lubię zasypiać leżąc w łóżku ubrana, muszę czuć nieprzeniknioną i nieskrępowaną więzami ubioru i bielizny swobodę. Mieć na sobie coś co lekko głaszcze moją zmęczoną dniem i długą kąpielą skórę, coś, co sprawia mi przyjemność samym swoim dotykiem. Czuć muszę wiotczejące mięśnie, miło rozluźniające się ścięgna. Powoli stabilizuję swój nierówny oddech, a raczej wprowadzam sferę oddychania w swoją świadomość. To jedyna pora dnia, kiedy czuję świadomość oddechu, co więcej czuję jego fizyczność, powietrze w płucach i opór powietrza wdychanego nozdrzami. Najlepiej, kiedy na nocnym stoliku stoi kubek z ciepłą, parującą herbatą i w powietrzu czuć jej zapach. Cudownie jest, kiedy zgaszone są wszystkie światła i włączone jest radio. Grające, albo lepiej, mówiące do mnie radio jest przyjemnym wprowadzaczem w stan nieświadomości, następnego dnia nie mogę sobie przypomnieć na której piosence zasnęłam i czego słuchałam.
     Lubię też zasnąć przy książce i szukać jej rano w łóżku. Niegdyś lubiłam też przemycać do łóżka psa, czuć jak jego małe psie ciałko uspokaja się tak samo, jak moje ludzkie. Rano szukać go w czeluściach kołdry, chociaż i tak zawsze nad ranem lądował w okolicach moich stóp. Lubię zasypiać obok kogoś. Sto razy bardziej wolę od samotnego zasypiania. Ten ktoś jednak nie może li i jedynie leżeć na drugim końcu łóżka. Najczęściej muszę tego kogoś dotykać choćby koniuszkiem swojego palca u nogi. 
     Lubię nużący klimat wieczoru przed zaśnięciem. Ten klimat ma kolor przypudrowanego różu, lekko zbrudzonego trudami dnia, ale jednak słodkiego różu odpoczynku i rozluźnienia. Wieczór to najintymniejsza pora dnia. W pełni dzielić się nią można tylko z tymi, których się cholernie kocha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz