piątek, 24 maja 2013

Emocjonalny luksus tracenia.

Zaczęłam uprawiać emocjonalną kulturystykę. Sterydy z przeważającym pierwiatkiem ludzkim w składzie. Tylko dzięki niemu tak skutecznie udaje mi się zamieniać uczuciową papkę w twarde mięśnie życiowości. Staję czasami, w przerwach między treningami w oknie z herbatą. Patrzę na czerwony blok i oddaję się jedzeniu emo-śmieciowych-słodyczy. Zastanawiam się co-by-było-gdyby. Myślę, co było rok temu i co miało być teraz. Odczytuję listy do samej siebie sprzed kilkunastu miesięcy. Jeżeli pamięć jest jak archipelag wysp, to jestem ostatnio zaborczym kolonizatorem - hoduję całe archipelagi, setki tysięcy małych szczęśliwych wysepek. Nie zatapiam również tych po wulkanicznych wybuchach - obrazy po katastrofie są przecież fascynujące.

Mam teraz najwyższy stopień utylitaryzacji życia - wszystko jest użytecznie. Nieważne, czy wybucha, czy kwitnie, czy marnieje, czy zostaje zatopione emocjonanym tsunami. Potrzebność to nadrzędna kategoria mojej emocjonalności.

Spieszę również z oficjalnym oświadczeniem -
dzieje się dużo i intensywnie. Nie biorę jednak ślubu, nie spodziewam się potomstwa, nie wyjeżdżam na studia na koniec świata do Honolulu albo Hondurasu. Cały czas tkwię w przeświadczeniu, że się tutaj da żyć normalnie o co dzielnie walczę od lat dwudziestu dwóch. Nigdzie się nie wybieram, pozostaję nawet na swym beznadziejnie nieutylitarnym kierunku - może to właśnie studia wraz z ostatnim Poznaniem Poetów są mi życiowymi słodyczami - bezkarną przyjemnością, której nie chcę się pozbawiać. 

Ktoś nade mną gra kiepsko gra na gitarze, pani z dwoma długo i szorskowłosymi jamnikami w angielskich ubraniach golfisty (gustowna szkocka krata oraz romby) rozmawia z Panią Dozorczynia (dwie kitki, odrost na blond włosach i fajka z boku ust). Miło jest czasami tracić coś tak pięknego. Pozwalanie sobie na stratę to ostatnio mój największe emocjonalny luksus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz